Ze Śląska o Śląsku, Polsce i Europie

Odwaga polityczna nie może kończyć się na Twiterze
Pamiętam, jak jako dzieciak z Mysłowic patrzyłem na kręcące się koło szybu kopalni i myślałem: to jest postęp. Ciepła woda w kranie, praca dla sąsiadów, syrena o szóstej rano – cały ten rytm Śląska wydawał się wieczny. Jak Barbórka. Jak węgiel. Dziś wiem, że to nie był postęp, tylko dług. I właśnie przyszła pora na jego spłatę.
Unia Europejska proponuje redukcję emisji o 90% do 2040 roku. Nie dlatego, że Bruksela się nudzi, albo że „lewica przejęła władzę nad światem”. Tylko dlatego, że jeśli tego nie zrobimy, czeka nas coś znacznie gorszego niż polityczna awantura: cywilizacyjna zapaść. I to nie są czarne scenariusze aktywistów Greenpeace. To ostrzeżenia IPCC, Europejskiej Rady ds. Klimatu, Międzynarodowej Agencji Energetycznej. Od lat mówią to samo: czas się kończy. Albo działamy teraz, albo nie będzie już czego ratować.
A co na to polska klasa polityczna? Rzadka zgoda: zarówno rząd, jak i opozycja uznają ten cel za „nierealistyczny”. Nie dlatego, że nie rozumieją zagrożeń. Ale dlatego, że się ich boją. Boją się kosztów, boją się reakcji wyborców, boją się słupków. I robią to, co potrafią najlepiej – chowają głowę w piasek i przerzucają się pustymi hasłami o „realizmie”, „interesie narodowym” i „suwerenności energetycznej”. To nie jest różnica poglądów. To wspólny front bierności.
Symbolem tej bezradności jest Adam Szłapka, jeszcze niedawno minister do spraw europejskich, dziś rzecznik rządu – który brzmi dziś niemal dokładnie jak PiS. I to nie przypadek. Bo w sprawie klimatu scena polityczna zlała się w jedną masę – zbitą, zachowawczą i ślepą. Klimatyczny populizm nie potrzebuje już zaprzeczania faktom. Wystarczy je rozmywać. Pojawia się znajome „tak, ale…”, które w praktyce znaczy: „nigdy”.
Co ciekawe, głos rozsądku nie płynie z Wiejskiej, tylko… z ambony. Wiedeński kardynał Christoph Schönborn mówi jasno: zmiana klimatu to nie przyszłość. To nasza codzienność. A my, w Polsce, wciąż się zastanawiamy, czy w ogóle warto ją zauważyć. Jakbyśmy siedzieli w płonącym domu i debatowali, czy gaszenie nie zniszczy parkietu.
Tymczasem konsekwencje już tu są. Wysychające rzeki, martwe lasy, zamykane szkoły z powodu upałów, rosnące ceny żywności. Fale migracji, które dopiero się zaczynają. A ci, którzy dziś odwracają wzrok, jutro będą pierwsi do wskazywania winnych. Zamiast przyznać: nie zrobiliśmy nic, choć mogliśmy wszystko.
I nie, to nie jest już kwestia ignorancji. To coś znacznie poważniejszego. To świadome zaniechanie. Bo politycy wiedzą. Mają dostęp do danych, raportów, ekspertyz. Doskonale rozumieją skalę problemu. Ale nie robią nic, bo walka z kryzysem klimatycznym nie przynosi szybkich zysków politycznych. A przecież zmierzenie się z rzeczywistością wymaga odwagi. Tylko że tej odwagi politykom dramatycznie brakuje.