Stranger Things 4: miał być najlepszy sezon, a wyszło największe rozczarowanie

Twórcom Stranger Things trzeba przyznać jedno – potrafią budować napięcie. Podzielenie czwartego sezonu na dwie części, na dodatek bardzo nierówne (niestety nie tylko czasowo), okazało się jednak pomysłem co najmniej nietrafionym. Dlaczego?

Po zobaczeniu pierwszych odcinków nowego sezonu, czyli aż siedmiu z dziewięciu epizodów, miałam nadzieję, że czwarta odsłona przygód dzieciaków z Hawkins będzie najlepszą z dotychczasowych. Jednocześnie liczyłam na to, że będzie to sezon ostatni, bynajmniej nie dlatego, że jestem zmęczona przebywaniem w świecie stworzonym przez Matta i Rossa Duffer. Przeciąganie serialu na siłę po prostu nigdy się nie kończy dobrze – spytajcie fanów Lost.

Dwa ostatnie odcinki Stranger Things to z kolei definicja „przeciągania na siłę”. Po punkcie kulminacyjnym i ogromnych emocjach odcinka siódmego, wracamy do Hawkins po 3 tygodniach tylko po to, by obserwować dalszą podróż wybawicieli El i radziecki wątek, który po uratowaniu Hoppera, chyba stracił na znaczeniu. Serio, w porównaniu z tym, co jednocześnie przeżywały dzieciaki, Joyce i Jim byli w ZSRR na wycieczce krajoznawczej. Twórcy jakby na siłę starają się nas odciągnąć od tego, co się dzieje w prowincjonalnym miasteczku – czyli w zasadzie jedynego ciekawego wątku w ostatnich odcinkach.

I to jest pierwsza rzecz, której poziom spadł w stosunku do pierwszej odsłony czwartego sezonu. Całych siedem odcinków przejścia między lokalizacjami, zarówno pod względem montażu, jak i wyboru odpowiedniego momentu, były w punkt – budowały napięcie, pozostawiały widza w poczuciu przyjemnego niedosytu. Przede wszystkim jednak historia każdej z grup była, w mniejszym lub większym stopniu, ale dalej interesująca. Taki poziom niestety nie został utrzymany do końca.

Szwankuje nie tylko budowanie napięcia, ale i sama fabuła. Przy tym temacie już nie ucieknę przed spoilerami – dalej czytacie na własną odpowiedzialność.

Koncepcję Stranger Things wyobrażam sobie trochę tak: serial ma dojrzewać wraz z jego bohaterami oraz, oczywiście, widownią. Stąd też najnowszy sezon jest momentami straszny i trudny emocjonalnie, złol z kolei nie jest już jakimś zwykłym przerażającym potworem – ma swoją historię i konkretny sposób działania, bazujący na traumach dzieciaków. Z tej koncepcji wynika również, że w pierwszych sezonach nie mogliśmy stracić żadnego głównego bohatera – twórcy pozostawili możliwość rozwoju postaciom (czego dobrym przykładem jest chociażby Steve) i nie chcieli zanadto traumatyzować widzów. Być może przemawia przeze mnie fan Gry o Tron przyzwyczajony do cierpienia, ale w mim przekonaniu przyszedł moment, w którym widz powinien ponieść emocjonalną stratę.

Mówiąc krótko: Max powinna była zginąć. Mimo, że jest jedną z moich trzech ulubionych postaci. Sadie Sink w scenie na strychu aktorsko przeszła samą siebie, w ogóle można powiedzieć, że cały sezon wyciągnęła o poziom wyżej. To ta konkretna scena miała jednak potencjał stać się najlepszą w serialu, a przede wszystkim byłaby zwieńczeniem tej ”dojrzałości” czwartego sezonu. Niestety twórcom ostatecznie zabrakło scenariuszowej odwagi do zakończenia czwartym sezonem i wątku Maxime, i całego serialu. Uratowanie Max wydaje się zresztą sprzeczne z logiką świata przedstawionego, a przecież fantastyka, jak już ustanowi reguły, powinna się ich trzymać.

Gdyby czwarty sezon Stranger Things zakończył się na siódmym odcinku, byłby najlepszym w serii. Wypchanym po brzegi kliszami z lat 80., z amerykańskim wyobrażeniem o radzieckich więzieniach, fantastyczną muzyką i nawiązaniem do Koszmaru z ulicy Wiązów. Jednocześnie byłby sezonem najbardziej dojrzałym, dotykającym problemu traumy, wykorzystywania dzieci do własnych, partykularnych interesów czy granicy, której naukowcy nie powinni przekraczać. Skoro jednak sezon kończy się jak kończy, pozostaje po nim tylko gorzki niedosyt.

Magdalena Kwaśniok
Magdalena Kwaśniok

Redaktorka. Współprowadząca Śląską Opinię na żywo i podcast Szum Sporego Miasta.