Podróż przez emocje. Recenzja płyty „Drgania”

Prawdopodobnie jedna z najlepszych polskich płyt tego roku, o której istnieniu większość nie ma pojęcia.

To pewnie tylko przejaw mojej prywatnej fascynacji krajową sceną rapową, która mniej więcej w okolicach przełomu 2005/2006 roku weszła w szczytową fazę i wiązała się z pierwszymi próbami pisania o muzyce, ale i tak będę bronił tezy, wedle której to właśnie wspomniany okres był naszpikowany najcenniejszymi tytułami, do których wracam (a może jednak wracamy?) dzisiaj jak do swego rodzaju mitycznych artefaktów. Przecież wtedy gorzowianin Smarki Smark zaprezentował kultowe „Najebawszy EP”; Jimson grał na czarno i szachował uniwersalnymi wersami w stylu „Wszyscy gonimy gdzieś, lecz wciąż brak nam liderów / Bohaterów mamy tylko na obrazach albo spray’u”; reprezentujący stolicę Mes podzielił się ze słuchami „Zapiskami Typa”; Gres w parze ze Snatchem zwrócili uwagę słuchaczy materiałem innym niż wszystkie, zatytułowanym „Noc EP”; producent Metro ogłosił pierwszy raz, że znalazł antidotum na rzeczywistość, którą w czarnych barwach widzieli chociażby muzycy z Afro Kolektywu, a reprezentujący Rzeszów Eskaubei bez ogródek twierdził, że chce być Michaelem Jordanem rapu. Ogólnie to, co dobre w polskim rapie, działo się raczej w oddaleniu od głównego nurtu. Pewnie dlatego polsko-kanadyjski projekt Ortega Cartel od mainstreamu wolał podziemne disco, opolski zespół Dinal nie wychylał się z podziemnej strefy jarania i rymowania, a chociaż nie zmieniało się nic jak u Pei hip-hop, to czasy były takie, że liczył się szacunek ludzi ulicy. Mógłbym prowadzić tak tę narrację skupioną na mniej lub bardziej wyrafinowanych nawiązaniach do płyt i utworów, które właśnie wtedy miały swoje premiery, ale początkowy fragment tekstu rozrósłby się do rozmiarów, których nikt by nie zaakceptował. Dodam więc tylko, że na długiej liście tytułów ze wspomnianego okresu znajdziemy również album „Night Moves” Łukasza Lulka, który swoje muzyczne ruchy podpisuje też pseudonimem Lu.

Solowy debiut wrocławskiego producenta, który do momentu ukazania się kojarzony był głównie z zespołu Sfond Skunksa, pomimo braku stuprocentowego hiphopowego zacięcia, doczekał się pozytywnych reakcji ze strony fanów rapowanych wersów. Funk, trip-hop lub chillout, słyszalne inspiracje twórczością DJ-a Shadowa – to hasła powtarzane w przypadku tamtego materiału. Lulek przypominał się później odbiorcom falowo: w 2008 roku albumem „Przez ścianę” nagranym wspólnie z Roszją i w 2016 roku kapitalnymi „Liśćmi” z innym reprezentantem Wrocławia, producentem Magierą. Teraz, ponownie po ośmiu latach, bez szumnych zapowiedzi zaprezentował nowy longplay.

„Drgania” to album, którego zawartość emanuje głęboką emocjonalnością i introspekcją. Łukasz Lulek znany jest z tworzenia muzyki, która porusza duszę i skłania do refleksji, a tegoroczna premiera nie jest pod tym względem wyjątkiem. Każdy z dziesięciu utworów to starannie skomponowana opowieść, która wciąga słuchacza w pewne uniwersum.

Jak wspomina sam producent, początków historii płyty „Drgania” należy szukać w okresie kryzysu twórczego. – Czułem się wyjałowiony – wspomina, dodając również uwagę o braku inspiracji przez żadne zewnętrzne bodźce. Okoliczności te sprawiły, że Lulek postanowił szukać u źródeł, czyli dźwięku w jego najczystszej formie. Przeniesienie akcentu z muzyki na sam dźwięk pozwoliło na odkrycie nowych możliwości, wydobycie z instrumentów barw, które do tej pory znajdowały się poza horyzontem. Ta swoista korzenność pokazana została chociażby w „Strażnikach lasu” i „Rzece” – kompozycjach opartych na plemiennych elementach, składających się na energiczną, pełną dynamiki kaskadę międzygatunkowych nawiązań. 

Na narracyjną fabułę „Drgań” składają się utwory ujęte w szeroki wachlarz: od melancholijnych numerów o balladowym zacięciu („Spokój”) po energetyczne kawałki(„Soliton”) oraz takie, których kluczowym tematem jest tajemniczość (bodaj najlepszy na płycie „Anioł z popiołów”). Łączenie przez Lulka elektroniki z partiami akustycznymistworzyło brzmienie, które jest zarówno nowoczesne, jak i głęboko zakotwiczone wambientowej tradycji. Uzyskany przy użyciu instrumentarium (m.in. wodofonu, kijów deszczowych lub gongów) efekt dobrze słychać na przykład w kompozycji „Stalaktyt”.

„Drgania” są półgodzinną podróżą przez różnorodne emocje (także te towarzysząca producentowi w trakcie wychodzenia z twórczego dołka) i dźwięki, pozostawiającą u słuchaczy niezatarte wrażenie obcowania z czymś wyjątkowym. To także – podążając zatytułem płyty – coś wprowadzającego nasze serca w metaforyczne drgania, drgania niekoniecznie rytmem współgrające z otaczającą codziennością, ale bardziej tęsknotą za światem stawiającym na czyste emocje. Łukasz Lulek po raz kolejny udowodnił, że jest producentem, który nie boi się eksperymentować, przekraczać muzyczne granice i co istotne, przy tworzeniu czegoś naprawdę wyjątkowego, przedkładać muzyczny poziom ponad krzykliwe nagłówki. I pewnie dlatego na kolejną tak przemyślany materiał przyjdzie nam czekać następne osiem lat (oby nie!).

Mateusz Kołodziej
Mateusz Kołodziej

Nauczyciel j. polskiego, autor książek, były bloger muzyczny.