Ze Śląska o Śląsku, Polsce i Europie
Kogo śmieszą dowcipy urbanistyczne?
Jednym ze zwięzłych i humorystycznych haseł, które odnoszą się do absurdów związanych z rozwojem motoryzacji w Polsce, jest następujące zdanie: „skoro wszyscy domagają się darmowych miejsc postojowych dla swoich samochodów, to ja zażądam darmowego mieszkania, gdy kupię sobie lodówkę!”. Dowcip przybiera różne formy gramatyczne: zdań oznajmujących lub pytających, prostych czy złożonych, ale ich sens za każdym razem jest ten sam – opiera się na przyrównaniu sytuacji komunikacyjnej i mieszkaniowej.
Żart jednocześnie śmieszy i skłania do refleksji liczne urbanistyki i wielu urbanistów, ale ludzi spoza środowiska zawodowego już niekoniecznie. Gdy opowiadam go różnym osobom, najczęściej reagują zażenowaniem typowym dla człowieka słuchającego sucharów i pytają, co ma piernik do wiatraka. Z tego powodu zacząłem się zastanawiać, czy ta radość nie jest pochodną – mówiąc językiem Jürgena Habermasa – odrywania się kultury eksperckiej od potocznego doświadczenia.
Przywołane hasło zbudowane jest na założeniu, że żądania darmowego miejsca postojowego oraz darmowego mieszkania nie są co prawda identyczne, ale na pewno tego samego rodzaju. W ujęciu profesjonalnym oba postrzegane są jako bezzasadna pretensja o nieograniczony dostęp do dobra lub usługi, które powinny być zapewniane na zasadach rynkowych. Kłopot polega na tym, że w rozumieniu potocznym rzecz przedstawia się zupełnie inaczej: zaspokajanie potrzeb mieszkaniowych jest uznawane za domenę stosunków prywatnych i komercyjnych, a parkingowych – publicznych i bezpłatnych.
Zrekonstruowana powyżej perspektywa codzienna odbijała się na przykład w bierności samorządów i specyficznej aktywności władzy centralnej, która zamiast powiększać bezpośrednio publiczne zasoby mieszkaniowe, opracowywała system pośredniego wspierania ruchu inwestycyjnego poprzez dopłacanie do kredytów hipotecznych (nie wnikam w to, czy było to zasadne, czy też nie, gdyż w tym tekście interesuje mnie percepcja świata). Obecnie widać to również w promowaniu idei takich jak cohousing, które są nietypową próbą kompensowania całkowitej dezercji państwa z pola polityki mieszkaniowej lub niskiej efektywności istniejących mechanizmów centralnych. Ważny deficyt systemowy znów jest rozwiązywany w schemacie liberalno-indywidualistycznym.
Nie chcę dyskutować o tym, co jest słuszne, ale skupić się na perspektywie konkretnego człowieka, a w niej nie zmienia się nic. Problem zdobycia mieszkania przedstawia sobie jako kwestię ściśle zależną od: po pierwsze – wrodzonych cech, po drugie – wybranej postawy życiowej, po trzecie – konkretnej aktywności. Decydujące są zatem dla niego własne zdolności dbania o swój indywidualny los, przedsiębiorczość i wysiłki zawodowe, a nie polityka bazująca na podatkach, z których finansowane są usługi publiczne. Alternatywą do tego scenariusza etyki protestanckiej, o której szeroko w kontekście kapitalizmu ponad sto lat temu pisał Max Weber, jest ścieżka dziedziczenia mieszkania w rodzinie.
Zupełnie inny kształt przybierają społeczne wyobrażenia związane z parkingami. Po pierwsze, w wielu miastach nie można tak po prostu kupić sobie miejsca postojowego. Po drugie, często okazuje się, że naciskanie na władze lokalne pod hasłem „płacę – wymagam” przynosi efekt. Stanowiska tworzone są wtedy jak usługa publiczna (nie twierdzą oczywiście, że nią są), której pojawienie się – w ocenie osób żądających – jest zasadne w sensie prawnym i moralnym, czyli sprawiedliwe.
Podstawą analizowanego rozróżnienia są jeszcze dwa potoczne przekonania. Pierwsze: o mieszkaniach jako komercyjnym dobru dostarczanym na rynek w sposób szybki i nieskończony oraz dostępności regulowanej wyłącznie przez zasobność nabywców. Tak, ograniczoność przestrzeni pod budownictwo mieszkaniowe nie jest wtedy problematyzowana, czego najlepszym dowodem są procedury planistyczne przebiegające pod presją na nieskrępowane przeznaczanie terenów rolnych pod zabudowę jednorodzinną, a nie powołanego w ustawie o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym równoważenia interesów prywatnych i publicznego. Drugie przeświadczenie dotyczy tworzenia publicznych parkingów w sposób zbyt powolny i niewspółmierny do potrzeb. Nieosiągalność mieszkania łatwo więc sobie przedstawić jako wynik (1) obiektywnych jednostkowych ograniczeń lub (2) niewłaściwych jednostkowych wyborów czy (3) problemów rodzinnych. Niedobór parkingów jest natomiast interpretowany jako wyraz złej woli władzy samorządowej lub jej rażących zaniechań.
Nie ma sensu dociekać, kto ma rację. Nie ma instytucji rozstrzygającej spory między członkiniami i członkami kultur eksperckich, a ludźmi zanurzonymi w praktyce codziennej. Świat polityczny jest płaski, nie ma w nim Boga czy Ziemskiego Trybunału, który rozsądzałby takie kwestie. Pozostaje nam tylko przekonywanie innych do swoich racji i konkretnego rozwiązania, a także wspólne angażowanie się w przekształcenia w mieście.
Ach, zapomniałem, że tekst miał być poświęcony dowcipom. Proponuję więc wrócić do tego tematu i śmiać się z samych siebie, gdyż jest to najzdrowsze. Zamiast natrząsać się z codziennych postaw, żartujmy przede wszystkim z urbanistyki jako nie planowania, lecz plamowania przestrzennego, polegającego na kolorowaniu map na brązowo, czerwono i zielono. To w końcu jest dobry humor: i śmieszny, i straszny jednocześnie.
Mały dopisek post scriptum dla wyjaśnienia własnych poglądów. Dla mnie dostęp do mieszkania to problem fundamentalny, egzystencjalny i względnie autonomiczny, a przede wszystkim publiczny, a do dostęp miejsc parkingowych – wtórny i prywatny oraz cząstkowy, gdyż całością jest zagadnienie transportu, a raczej mobilności.