Ze Śląska o Śląsku, Polsce i Europie
Szymura: Puchar świata po polsku
Zima, narty, ferie, puchar świata, jakich jeszcze argumentów można użyć do obrony własnego nieprzygotowania? A może samorząd, przewoźnik?
Tak trochę o tym rozmyślałem w drodze do Wisły, na zawody pucharu świata w skokach narciarskich. Zacznijmy jednak od sposobu pokonania trasy Katowice – Wisła. Ostatecznie wybrałem samochód, ponieważ oferta Kolei Śląskich nie gwarantowała w żaden sposób komfortowego powrotu do domu. Przewoźnik 11 stycznia tj. dzień przed rozpoczęciem imprezy poinformował o możliwości dojazdu do Wisły swoimi pociągami. Niestety w tej informacji na próżno było szukać zapowiedzi dodatkowych kursów, po prostu poinformowano kibiców o funkcjonującym rozkładzie jazdy. Słuchajcie, pomijam piątek i sobotę, ale w niedzielę to na przykład Koleje Śląskie zapewniały o dwóch pociągach do Katowic – pierwszy o 18.45, drugi 21.14. Zachęcanie do skorzystania z kursu o 18.45 zakrawa na jakiś żart, ponieważ opuszczając skocznię bez zbędnej zwłoki po zakończeniu konkursu, było to praktycznie niemożliwe. Mnie udało się dotrzeć w okolice wiślańskiego deptaku około godziny 18.43, a więc zostały 2 minuty na dotarcie do stacji Wisła Uzdrowisko. To blisko, ale w 2 minuty dystans nieosiągalny. Pewnie z pociągu skorzystali nieliczni kibice, którzy opuścili skocznię tuż przed końcem konkursu.
A teraz jak wyglądało to w samej Wiśle? Do Wisły z Katowic wybraliśmy się popularną wiślanką. Ruch w niedzielnie przedpołudnie był bardzo mało, dojechaliśmy bez większych przeszkód. Problemy, jak nie trudno przewidzieć zaczęły się już w samej Wiśle. Oczywiście wszyscy przyjezdni szukali miejsc parkingowych. Szczerze? Nie było najgorzej, bo udało się znaleźć co najmniej kilka miejsc, gdzie można było zostawić samochód, ale znów zabrakło pewnych elementarnych udogodnień jak chociażby odśnieżenie miejsc parkingowych, pewnie w skali miasta uzyskano by ich sporą liczbę. Dalej tak prozaiczne sprawy, jak niedziałające parkomaty, czy pozamykane parkingi przy centrach handlowych, mimo że w niedzielę były zamknięte.
Czas teraz na pozytyw. Samochód zostawiliśmy na parkingu przy samym deptaku. Po szybkim obiedzie udaliśmy się na autobus, który praktycznie z deptaka dowoził kibiców pod skocznię. I tu w zasadzie pewne nadużycie, ponieważ autobus dowoził kibiców do miejsca oddalonego o około kilometr od skoczni. Z tego miejsca trzeba było spacerkiem po ulicy przejść pod skocznię. A na drugim pasie oddzielonym barierkami śmigały samochody, które dojeżdżały na parkingi zlokalizowane pod samą skocznią. I znów samochody górą, piesi niech się przejdą w kilometr w błocie. Jak się domyślacie, powrót wyglądał podobnie, czyli tą samą drogą w drugą stronę do autobusu, tyle tylko, że tłum znacznie zgęstniał. Po zakończonych zawodach wszyscy k chcieli opuścić skocznię. To też piesi stali w pieszym korku na jednym pasie, a samochody w korku na drugim pasie.
Było zdecydowanie lepiej niż to sobie pierwotnie wyobrażałem, jednak bardzo daleko od pewnego ideału, który wydawał się możliwy do osiągnięcia, bo przecież można było ograniczyć ruch samochodowy przy samej skoczni i pozwolić autobusom na dojazd pod samą arenę sportowej rywalizacji lub po prostu zamknąć drogę dla ruchu kołowego.
Na koniec apel do polityków. Jeśli znów zaczniecie obiecywać zimowe igrzyska olimpijskie w Krakowie, Zakopanem, Beskidach, Sudetach, czy gdziekolwiek to spróbujcie jednak najpierw tam dojechać komunikacją publiczną w sensownym czasie i cenie.