Nie obrażajcie się na polskie The Office. Nie jest źle, może być lepiej

Kiedy pojawiła się informacja, że powstanie polska odpowiedź na kultowy serial The Office, cóż… Powiedziałabym, że fani produkcji byli podzieleni, ale w rzeczywistości większość z nich od razu skazała serial na porażkę. Częściowo również do nich należałam. Byłam przekonana, że skoro amerykańskie Biuro musiało przejść gruntowną zmianę po pierwszym sezonie, odcinając się od brytyjskiego pierwowzoru i zupełnie zmieniając klimat, również polska wersja musi się stać, co tu dużo mówić, właśnie polska. Wątpiłam, czy aby na pewno twórcy będą w stanie oprzeć się pokusie nawiązywania na siłę do anglosaskich wersji. Zamiast błyskotliwej satyry polskiego społeczeństwa spodziewałam się natomiast prostej kalki i taniego bazowania na sentymencie. Na szczęście się pomyliłam, ale niestety tylko częściowo.

Oczywiście inspiracji oryginałem nie brakuje. Miejsce akcji jest ograniczone praktycznie do jednej lokalizacji, rzecz jasna w małej miejscowości (Siedlce mogą podziękować za promocję), główni bohaterowie zajmują się lokalnym biznesem, tym razem produkcją wody ”Kropliczanki”. Są również wariacje na temat najpopularniejszych (i tych mniej popularnych) historii z biura w Scranton, ale co ważne, są to właśnie tylko wariacje. Ograniczając spoilery do jednego przykładu; niby mamy Parkour, ale w wykonaniu Janosika.

Niezależnie jednak od Waszej listy ulubionych pranków Jimma, myślę, że co do jednego fani The Office są zgodni: to nie fabuła, a bohaterowie stanowią o sile serialu. Jak wypada ich polska wersja?

Przede wszystkim odwołują się do naszego podwórka. Tak oto Michał Holc (aka Michael Scott) jeden odcinek rozpoczyna od przemówienia nawiązującego do wypowiedzi prezydenta Andrzeja Dudy, wciąż przewija się szowinizm, nieuświadomiona nietolerancja, nepotyzm, bitwa o krzyż, a po biurze przemyka Łuki, który równie dobrze mógłby mieć na imię Seba albo Brajan.

Całe show i tak jednak kradnie Darek – gdybym miała go przełożyć na amerykańskie realia, powiedziałabym, że jest dziwną hybrydą Dwighta i Angeli (przypadek?), wyładowaną po brzegi patopatriotyzmem i wszystkimi polskimi bolączkami, które goszczą na łamach memów. Przykład klasycznego boomera w polskim wydaniu – żonaty, ale za żoną nie przepada, KGB zamiast LGBT i pamiątkowy kubek z bitwy pod Chocimiem. To wszystko pokazane na tle młodego Franka – czyli Jima Halperta, postaci najbardziej zbliżonej do pierwowzoru i chyba przez to jednej z mniej udanych. Adam Woronowicz aktorstwem bije na głowę Mikołaja Matczaka, chociaż ten w miarę upływu sezonu zaczyna się rozkręcać. Prawdę mówiąc, Matczak w roli Franka momentami po prostu nie ma czego grać; jego postać jest najbardziej miałka i nieprzekonująca.

Czasami widać, że twórcy bardzo chcą widza rozśmieszyć, a jedyne co odbiorca odczuwa, to niezamierzony przez scenarzystów cringe. Największym wyzwaniem nie będzie jednak znalezienie materiału do wyśmiania – tego przecież w Polsce nie brakuje, co widać po popularności memiarskich kont na Instagramie. Jestem przeogromnie ciekawa, jak scenarzyści poradzą sobie z kwestią budowania sympatii widza do konkretnych bohaterów. W amerykańskim The Office przecież wychodzimy z punktu, gdzie Dwight czy Michael Scott nie wzbudzają ciepłych odczuć, po to, by ostatecznie czekać na ostatni odcinek i słynne „best prank ever”. Patrząc na charakterystykę polskich bohaterów, może się to okazać nieco trudniejsze, żeby nie powiedzieć, że niewykonalne.

Serial zdecydowanie nie jest wolny od wad, ale warto dać mu szansę. Podsumowanie jak w tytule: nie jest źle, może być lepiej. Co nie zmienia faktu, że po skończeniu polskiego Biura i tak, już po raz czwarty, włączyłam niedoścignione amerykańskie The Office.

Magdalena Kwaśniok
Magdalena Kwaśniok

Redaktorka. Prowadząca dział Śląska Opinia o Kulturze i podcast Szum Sporego Miasta.