“Łąki kwietne? A na co to komu?”

Lubię łąki. Lubię kwiaty. Przypominają dzieciństwo, które przytrafiło mi się na małopolskiej wsi lat 80. Miejsce, w którym się wychowywałem, składało się głównie z pól, lasów i łąk. Stary dom moich dziadków stał przy ulicy Łąkowej.

Myśląc dziś o łące, widzę plątaninę chabrów, maków, rumianków, dziurawców i wysokich traw. Słyszę oszałamiające bzyczenie miliona owadów. Czuję wszystkie zapachy lata w falach gorącego, gęstego powietrza. W dzieciństwie spałem na sienniku, przez cały rok czułem zapach suszonych kwiatów i traw. Wrosły we mnie.

Najbardziej w łąkach lubię to, że pojawiają się tam, gdzie człowiek sobie odpuszcza. Miedze dzielące poszczególne poletka porośnięte były gęsto trawą i kwiatami, hasały po nich zające i jaszczurki, co jakiś czas wyrastał krzew głogu. Rozciągały się niczym groble bioróżnorodności pomiędzy hodowlanymi monokulturami pszenicy czy ziemniaków.

Poletko pozostawione samopas szybko zamieniało się w ugór, najpierw była to mieszanina ostów i kwiatów, potem traw i kwiatów. Następnie nieśmiało pojawiały się sosny, a pod nimi rydze. Łąka była naturalną konsekwencją niedbalstwa czy lenistwa, stanowiła przyczółek dla przyrody pragnącej odzyskać zawłaszczone przez człowieka pole.

Łąka jako symbol bałaganu, niechlujnej dzikości, braku pożądanej elegancji czy ekonomicznego uzasadnienia przetrwała w naszej mentalności do dziś. Zakochaliśmy się w idealnie przystrzyżonych gazonach, symetrycznych rabatkach. Angielscy lordowie wylansowali trawniki aby epatować swoim bogactwem – „Patrzcie, jestem taki bogaty, że mogę na swojej drogocennej ziemi uprawiać nikomu niepotrzebną trawę”. Moda ta stała się globalna, każdy kawałek przydomowego trawnika może być wizytówką dobrostanu, o ile będzie idealnie przycięty i pozbawiony wszelkich innych form życia.

W ostatnich latach sytuacja zaczęła powoli się zmieniać. Pojawił się nowy wielkomiejski trend — łąki kwietne. Musicie przyznać, że kwitnąca łąka to malowniczy widok. Jeśli dorzucić do niej ludzi ubranych w stylu boho, hamak oraz golden retrievera to mamy materiał wprost wymarzony do budowania popularnego konta na Instagramie. Wszyscy kochają łąki kwietne — sadzi je Lidl, Orange, Aldi, Energa, Enea, Hochland, Van Pur, Metropolia GZM, przedszkolaki z Czerwionki-Leszczyny oraz seniorzy z Wojkowic. Nawet ja sobie zasiałem nanołakę w dużej donicy na balkonie.

Doprowadziliśmy do sytuacji, w której nasze miasta stosują dwa skrajnie różne sposoby dbania o trawniki. Z jednej strony powołaliśmy armię kosiarzy gotowych trymować nawet beton, piach czy śnieg. Płacimy im do 1500 zł od hektara, również za hałas i spaliny.

Z drugiej strony wydajemy setki tysięcy na łąki kwietne. Głównym kosztem nie są tu nasiona, bo za 25 złotych możemy nabyć ich aż kilogram, co wystarczy do obsiania 40 m2. Oczywiście teren należy przygotować (przekopać, usunąć starą darń) i jeśli jest to łąka wieloletnia, to dwa razy w roku skosić. O zasadach tworzenia łąk kwietnych opowiedzą nam przedstawiciele kilku fundacji wyspecjalizowanych w sianiu łąk. Do tego oczywiście obligatoryjna plakietka, aby żaden z przechodniów nie przeoczył, że to dzieło ludzkich rąk, a nie natury.

Możliwa jest trzecia droga — co gdyby pozostawić trawniki samym sobie, nie robić z nimi nic, nie płacić za koszenie, nie płacić za specjalne „antysmogowe” mieszanki, nie sprowadzać ekspertów od łąk z drugiego końca kraju…? Natura poradzi sobie sama. Rozrosną się lokalne gatunki, być może to będą kwiaty, być może osty, być może rdestowiec albo podagrycznik. Roślinność ta będzie ewoluowała, wzmacniała się lub słabła, będzie wolna i zróżnicowana, odporna na susze, zwiększy się jej bioróżnorodność. Stanie się domem i stołówką dla wielu gatunków zwierząt.

Architekci krajobrazu, ekolodzy i biolodzy nazywają to czwartą przyrodą. Aby zaobserwować siłę zjawiska, odwiedźcie jakiekolwiek opuszczone siedliska ludzkie czy zakłady przemysłowe. Tam drzewa przebijają się przez asfalt, bluszcze porastają stare mury, a trawy i mchy pokrywają dachy. Przyroda radzi sobie doskonale. Sama, bez naszej pomocy i naszych pieniędzy.

Popatrzmy z szacunkiem na dzikie burzany wyrosłe spomiędzy pękających betonowych płyt, na terenach skażonych, na jałowych żwirowiskach. To bohaterowie budujący swoją postapokaliptyczną cywilizację, walczący z nieprzyjaznym środowiskiem pozostawionym przez człowieka. Jeśli przestaniemy się wstydzić chaszczy, jeśli dostrzeżemy piękno w zaroślach, być może inaczej spojrzymy na wysoką trawę pomiędzy alejkami naszego blokowiska.

Świadomy jestem istnienia gatunków inwazyjnych i nie namawiam do pielęgnowania nawłoci kanadyjskiej czy dębu czerwonego w bukowych lasach na Murckach czy Kokocińcu. Przeciwnie, te drogocenne tereny należy chronić przed intruzami z innych kontynentów, ale z centrów miast dzika przyroda nam nie ucieknie, nie zdominuje i nie rozpocznie wielkiego, wielkoskalowego wypierania rodzimych gatunków. Dajmy naturze odrobinę wolności, nie musimy kontrolować wszystkich i wszystkiego. 

W obliczu wyzwań, jakie stawia przed nami ocieplający się klimat, istnieje szereg ważniejszych wydatków niż koszenie trawników. Im więcej węgla atmosferycznego zmagazynujemy w roślinach, tym korzystniej dla klimatu. Nie zapominajmy również, że łąka czy wysoka trawa czterokrotnie lepiej od koszonego trawnika neutralizują pyły wchodzące w skład smogu. A kleszcze mają znacznie więcej wrogów i potencjalnych ofiar w zróżnicowanym ekosystemie — na idealnie skoszonym trawniku w parku zostaje im tylko człowiek i jego pies.

Zwiększenie bioróżnorodności miast poprzez zaniechanie pielęgnowania terenów zielonych, z wyłączeniem miejsc o charakterze reprezentacyjnym lub ze względów praktycznych, wydaje się pomysłem uzasadnionym zarówno ekonomicznie, jak i ekologicznie. Dlaczegóż byśmy nie mieli skorzystać z sytuacji win-win?

Kamil Szewczyk
Kamil Szewczyk

Katowiczanin i Ślązak z wyboru, górnik i bibliotekarz z wykształcenia, programista i menedżer z zawodu, działacz społeczny i grzybiarz z zamiłowania.