Ze Śląska o Śląsku, Polsce i Europie
Wojciech Kilar – Ślązak ze Lwowa
Starszy pan, kulturalny, szarmancki, dystyngowany. Trochę jak z innej epoki. Szykowny garnitur, krawat, zapach drogich perfum… Ale już błysk w oku i rozwiany włos dla bystrego obserwatora były wskazówką, że pod tą elegancką powłoką kryje się dusza pełna sprzeczności i głębokich refleksji. „Jestem jak dr Jekyll i mister Hyde” – tak mówił o sobie. Twórca przeszło 200 utworów muzycznych, muzyki do 160 (lub 130 według innych źródeł) filmów, laureat 77 najwyższych orderów i nagród w kraju i za granicą, m.in. Orderu Orła Białego, Krzyża Komandorskiego z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, Cezara, Fryderyka, Orła Polskiej Akademii Filmowej – no i oczywiście „Lux ex Silesia”! Znany i niezwykle ceniony na całym świecie. Mógł sobie pozwolić na podejmowanie (i odrzucanie) współpracy, z kim chciał – od Hollywood do Warszawy.
Wojciech Kilar – jeden z największych współczesnych polskich kompozytorów – urodził się 17 lipca 1932 roku we Lwowie jako syn lekarza i aktorki teatralnej! Wojenna odyseja zawiodła go, jak i wielu innych kresowiaków, na Górny Śląsk, do Katowic. Zanim jednak tu przybył, a było to w roku 1948, jakiś czas spędził w Rzeszowie, a następie w Krakowie, gdzie jako młody człowiek zachwycał się życiem bohemy. Po latach wspominał: „Zwiedzałem Wawel, muzea, spacerowałem po plantach. Właściwie chłonąłem Kraków z jego atmosferą, poznawałem ulice, pozwalałem sobie na kawę u Mauririzia [piętnastolatek! to nawet dzisiaj mogłoby szokować – przyp. autorki]. Chodziłem też oczywiście na koncerty”. Już wtedy był laureatem II Nagrody na Konkursie Młodych Talentów w Rzeszowie, uczył się gry na fortepianie i pobierał prywatne lekcje harmonii. W Ka- towicach ukończył z wyróżnieniem Wyższą Szkołę Muzyczną i niedługo później wyjechał na stypendium do Paryża, gdzie przebywał w latach 1959-1960. Obracał się w świecie francuskich artystów, wypił morze alkoholu i tworzył – co zaowocowało Nagrodą Fundacji im. L. Boulanger w Bostonie.
Po powrocie do kraju wraz z Krzysztofem Pendereckim i Henrykiem Mikołajem Góreckim stworzył nowy kierunek w polskiej muzyce, zwany sonoryzmem. Swoje kompozycje prezentował na Festiwalu „Warszawska Jesień”. I jako jeden z nielicznych, przez kilka lat z rzędu doczekał się bisów – co na tym festiwalu właściwie się nie zdarza.
Jednak Wojciech Kilar dopiero się rozkręcał. Na początku lat siedemdziesiątych odkrył minimal music – uprościł swój język muzyczny do tego stopnia, że w jednym z utworów (Upstairs – Downstairs) w całym dwunastominutowym utworze brzmią tylko dwa dźwięki. Jednak brzmią genialnie! A potem pojawiły się inspiracje ludowe i religijne – rozpoczęte jednym z najwybitniejszych utworów w całej twórczości Kilara, Krzesanym (1974).
W międzyczasie młody kompozytor zaczął sobie układać życie osobiste. W wieku 22 lat spotkał miłość swego życia – przyszłą żonę, Barbarę Pomianowską. Poznali się w gmachu Akademii Muzycznej w Katowicach. Wspominał: „Pewnego dnia szedłem korytarzem na parterze, nagle na zakręcie schodów mignęła mi sylwetka Basi i natychmiast zniknęła. Coś mnie w tej sylwetce zafascynowało i można powiedzieć, że była to miłość od pierwszego wejrzenia. To prawdziwe zrządzenie Bożej Opatrzności porównuję do pioruna, jak w Ojcu Chrzestnym… Tak sobie myślę, że była to sprawa kilku sekund, bo gdybym wtedy tam nie przechodził, to może Basia nigdy by mi nie wpadła w oko. Bardzo jestem Bogu wdzięczny za ten szczególny moment, mający wpływ na całe moje późniejsze życie, które mogłoby potoczyć się w zupełnie innym kierunku, gdybym poznał osobę o innej wizji życia”.
Barbara i Wojciech pobrali się w katowickiej katedrze w kwietniu 1966 roku i przeżyli ze sobą 41 lat. Nazywani byli często najpiękniejszą parą w polskim świecie artystycznym.
Małżeństwo uporządkowało życie osobiste kompozytora, jednak w muzyce wciąż poszukiwał nowych stylów i środków wyrazu. Po niezwykłym światowym sukcesie utworów inspirowanych folklorem podhalańskim (Krzesany, Kościelec, Siwa mgła) artysta zwrócił się w stronę muzyki sakralnej i filmowej. Na tych, wydawałoby się, odległych biegunach, funkcjonował przecież także w życiu prywatnym. „Był uosobieniem sprzecz- ności: wyrafinowany hedonista, a zarazem asceta. Z jednej strony bywał próżnym, a z drugiej przejawiał kompletną obojętność dla świata” – tak scharakteryzował przyjaciela Krzysztof Zanussi. A sam Kilar mówił o sobie bardzo skromnie: „Wydaje mi się, że utwory mające związek z religią kompono- wałem z bardzo osobistej potrzeby[…]. Sprawy religijne spla- tały się w jakiś sposób ze sprawami narodowymi a także z pew- nymi przemianami mojego warsztatu. […] Nie uważam się, broń Boże, za kompozytora religijnego. Prawdopodobnie nawet nie mógłbym nim zostać, bo mimo że udział we mszy wydaje mi się zawsze szczęściem, nie przepadam za mszami z uroczystą oprawą”. Obojętnie jednak, jak skromnie traktował swoją twórczość religijną, wpisała się ona w dorobek polskiej muzyki w sposób trwały i nieusuwalny, a w roku 2009 mistrz otrzymał prestiżową nagrodę Medal Per Artem At Deum Papieskiej Rady do spraw Kultury.
Najbardziej widowiskowa jest chyba jednak jego twórczość jako jednego z najwybitniejszych kompozytorów muzyki filmowej. Już same nazwiska reżyserów ubiegających się o współpracę mówią o skali talentu Wojciecha Kilara. Nie sposób wymienić wszystkich kompozycji i reżyserów wystarczy, że wspomnę wieloletnią współpracę z Andrzejem Wajdą, Krzysztofem Zanussim, Krzysztofem Kieślowskim, Romanem Polańskim czy Kazimierzem Kutzem. Sam Peter Jackson proponował mu napisanie muzyki do Władcy Pierścieni! Kiedy Kilar przywiózł Francisowi Fordowi Coppoli nuty do ścieżki dźwiękowej Draculi, zespół amerykańskich redaktorów muzycznych pracujących na planie filmu z niedowierzaniem przyjął informację, że polski kompozytor sam to wszystko zinstrumentalizował – uważali chyba, że do tak wielkiego dzieła rozpisaniem na instrumenty musi zająć się sztab fachowców. Oburzony muzyk odrzekł: „Przecież ja jestem kompozytorem, więc sam instrumentuję, to integralna część mojej pracy”. Redaktorzy przyjęli to z szacunkiem, ale i rozczarowaniem – ominęło ich bowiem kilkadziesiąt tysięcy dolarów za rozpisanie na instrumenty tak monumentalnego dzieła. Czasem nawet najbliżsi współpracownicy i przyjaciele dostawali prztyczka w nos. Kiedy Zanussi zarzucił mu, że nie napisał dla niego tak wspaniałej muzyki, jak dla Polańskiego czy Coppoli, muzyk odparł, by nakręcił taki film, to wtedy dostanie taką muzykę…
Wojciech Kilar nie był jednak typową gwiazdą show-biznesu, grymaszącą i oczekującą nieustannego aplauzu. Przy całym swoim dorobku artystycznym żył tu i teraz, był człowiekiem z krwi i kości. Angażował się w życie naukowe, społeczne i polityczne, swoich urodzin nie wstydził się obchodzić na Jasnej Górze, działał też w Komitecie Poparcia Lecha Kaczyńskiego.
Wielokrotnie nagradzany w kraju i na świecie, żył i mieszkał w Katowicach. Swojej żonie towarzyszył aż do ostatnich chwil życia, z pokorą przyjmował kolejne książki o sobie i swojej muzyce, nagrody i zaproszenia. Lubił koty i podróże, drogie krawaty i eleganckie perfumy. Jednym z ostatnich dzieł Wojciecha Kilara był II Koncert Fortepianowy, wykonany 14 października 2011 roku w Katowicach. Zmarł 29 grudnia 2013 roku, a spoczął przy ukochanej żonie na katowickim cmentarzu przy ulicy Henryka Sienkiewicza. Rada Miasta Katowic uhonorowała wybitnego artystę, nadając jego imię placowi położonemu przy pięknej i reprezentacyjnej siedzibie Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia.
Bez wątpienia do pocztu wielkich Ślązaków wpisany zostanie w gronie tych, którzy – jak John Baildon – na Śląsku nie urodzili się, ale ze Śląskiem wiązali całe swoje twórcze życie. A Wojciech Kilar Śląsk i Katowice uważał za swoje właściwe miejsce pod słońcem. Wszak, gdy wręczano Mu nagrodę katowickiego metropolity „Lux ex Silesia”, powiedział o sobie, że jest Ślązakiem ze Lwowa, ale jednak Ślązakiem.
Był taki, jak jego muzyka – piękny i niepokorny, pełen emocji, ale jednocześnie wewnętrznie spójny i poukładany. Wzbudzał emocje i budził je poprzez swoją muzykę. Łączył żarliwą religijność (ale nie nachalną i moralizatorską!) z umiejętnością cieszenia się życiem i chwytania dnia. Całe życie kochający jedną kobietę i wierny prostym zasadom moralnym, które w tak zwanym wielkim świecie często wypiera pycha i pieniądz.
Czy był szczęśliwy? Wypowiedzi artysty pokazują, że był człowiekiem spełnionym. Przeleciał jak kometa przez katowicki i światowy firmament, a jego muzyka wciąż daje nadzieję, budzi wrażliwość, otwiera na inny świat. Podobno są ludzie, którzy twierdzą, że pod jej wpływem doznali nawrócenia. Bo możemy przekazać innym tylko to, co nosimy w sobie. Reszta to tylko udawanie…
Tekst ukazał się w Górnoślązaku, w numerze 10 (17) / 2016.
Foto. Cezary Piwowarski.