Ze Śląska o Śląsku, Polsce i Europie
Donald Trump i Zielony Ład – czy Zachód ma się czego obawiać?
Namawiam, by porzucić histeryczne wizje, że oto świat stanął na krawędzi ekologicznej katastrofy, demokracja chwieje się w posadach, a Donald Trump jako 47. prezydent USA wprowadził nas w erę „spalonej ziemi”. Na zjawiska takie jak trumpizm warto spojrzeć jak na integralną część cyklu rozwoju zachodnich demokracji, które, wbrew pozorom, od zawsze opierały się na konfrontacji przeciwstawnych idei, kryzysach i – co najważniejsze – umiejętności adaptacji.
Oczywiście, można oburzać się na decyzje Trumpa: anulowanie Zielonego Ładu, wyjście z porozumienia paryskiego, wyraźne faworyzowanie branży paliw kopalnych czy nawet zapowiedź zwiększenia wydobycia ropy i gazu w imię „złotego wieku Ameryki”. Ale czy Zachód naprawdę nie widział wcześniej takich wolt politycznych? Historia pokazuje, że liberalne demokracje zawsze wychodzą z kryzysów silniejsze – choć nigdy w sposób jednolity i prosty.
Trump, ogłaszając stan wyjątkowy w energetyce i symbolicznie zrywając z Zielonym Ładem, przemówił językiem, który doskonale rezonuje z gabinetami korporacyjnych potentatów, liczącymi dolary z nowo otwieranych pól naftowych. Ale czy to oznacza, że świat odwróci się od walki z kryzysem klimatycznym? Nie. Decyzje administracji Trumpa niewątpliwie komplikują globalne wysiłki, ale równie dobrze mogą być impulsem dla innych państw, by podjąć wyzwanie. W sytuacjach kryzysowych Zachód zawsze znajdował alternatywy – czy to poprzez innowacje technologiczne, czy presję społeczną.
Problem leży gdzie indziej. Trump dał przyzwolenie na coś znacznie groźniejszego niż wyjście z porozumienia paryskiego. Zmienił narrację. Zamiast retoryki odpowiedzialności za planetę, wróciła wizja świata jako pola walki o interesy narodowe. To narracja, która łatwo wpisuje się w logikę korporacji niechętnych regulacjom ekologicznym. Odtąd każdą decyzję, która jeszcze wczoraj uznana byłaby za destrukcyjną, można uzasadnić „obroną narodowego interesu”.
Ale przecież taka właśnie jest demokracja. Paradoksalnie to system, który nieustannie balansuje na granicy chaosu, a jednak znajduje sposoby, by wyjść z kryzysów. Właśnie w tym tkwi jej siła – w elastyczności, w dynamice. Dzisiejszy „trumpizm” nie jest końcem demokracji ani Zachodu, ale jednym z etapów w jego rozwoju. Być może zainspiruje ruchy opozycyjne w USA i na świecie do tworzenia nowych strategii walki z kryzysem klimatycznym. Być może stanie się impulsem dla kolejnych wyborców, którzy za cztery lata wybiorą liderów gotowych na nowe kompromisy między wzrostem gospodarczym a ochroną planety.
Trump mówi o „złotym wieku Ameryki”, ale być może to, co postrzegamy dziś jako triumf narodowego egoizmu, okaże się tylko jednym z wielu kamieni milowych w ewolucji globalnej polityki. Tak jak po II wojnie światowej Stany Zjednoczone stały się promotorem globalnej współpracy, tak teraz, paradoksalnie, mogą być siłą, która – poprzez swój radykalizm – przyspieszy narodziny nowych sojuszy ekologicznych i technologicznych.
Dlatego nie bójmy się zmian. Zachód zawsze wychodził z kryzysów odmieniony, ale silniejszy. Trump jest tylko kolejnym aktorem na tej scenie. A co z niej wyniknie – dopiero zobaczymy. W końcu demokracja to system nieustannego poszukiwania odpowiedzi. I to właśnie daje nadzieję.