Partyzantka ogrodnicza nie potrzebuje uchwał, petycji ani regulaminów. To miejski bunt – kwietny anarchizm, który zamienia szary beton w zielone oazy. Ruch narodził się w Stanach Zjednoczonych, ale idea trafiła na podatny grunt niemal na całym świecie, także na Śląsku.
Sobotnie przedpołudnie w Bogucicach pachnie kwiatami. Sierpniowe słońce wlewa się ciepłem w place i podwórka. Witold Szwedkowski z Miejskiej Partyzantki Ogrodniczej oprowadza nas po zaułkach dzielnicy, gdzie od pokoleń pielęgnuje się przydomowe grządki. Pelargonie wspinają się po familokowych balkonach. To wszystko robią sami mieszkańcy – bez planów zagospodarowania i architektów krajobrazu.
– To jest właśnie sztuka naiwna w wydaniu ogrodniczym – tłumaczy Szwedkowski. – Tak jak artyści amatorzy tworzą obrazy pełne szczerości i barw, tak ogrodnicy amatorzy wyrywają z szarości miasta kolorowe skrawki ziemi. Bogucice to nie tylko familoki i kopalniane historie. To żywy miejski folklor – opowiadany kwiatami, które mówią o swoich autorach więcej niż niejeden mural.
Zieleń zrodzona w chaosie
Partyzantka ogrodnicza narodziła się w Nowym Jorku w 1973 roku. Młoda artystka Liz Christy i grupa „Green Guerrillas” rzucali nasiona przez płoty opuszczonych działek, sadzili słoneczniki przy ruchliwych nowojorskich ulicach i umieszczali skrzynki z kwiatami na parapetach porzuconych ruder. Zielona anarchia szybko rozprzestrzeniła się najpierw po Stanach, potem po Europie. Partyzantka ogrodnicza rozkwita dziś w wielu odcieniach i stylach: od ulicznej sztuki, przez performans z konewką, po cierpliwe pielęgnowanie przydomowych rabatek. – Chciałabym pomalować świat na zielono. To mały, estetyczny bunt, który rozkwitł zielenią – mówi Kasia, którą do partyzantki skłoniła niezgoda na polską szarzyznę. To ruch, który mówi jasno: nie czekamy na pozwolenia, budżety obywatelskie czy radnych od zieleni – bierzemy łopatę i sadzimy.
Zielone przyczółki wolności
– Będąc dzieckiem, byłem świadkiem zakładania przyblokowych ogródków na osiedlu, na którym się wychowywałem – opowiada Szwedkowski o latach 80. – W odpowiedzi na słowa rzecznika rządu Jerzego Urbana, że rząd wyżywi się sam, społeczeństwo powiedziało: „my też”. Ludzie zaczęli zakładać grządki pod blokami. (…) Ojciec zapytał sąsiada: „Czy trzeba pozwolenia?” A pan Staszek odpowiedział: „Bierz łopatę i kop” – wspomina.
W PRL-owskiej szarzyźnie działki pracownicze czy przydomowe ogródki były małymi oazami prywatności. Tam kwitła wolność w miniaturze – w cebuli, w truskawce, w rabatkach.
W latach 90. do Polski wdarł się dziki kapitalizm. Transformacja przyniosła wyścig po pieniądze i wszechobecną betonozę. Zamiast wspólnych placów mamy parkingi, zamiast rozmów – ekrany telewizorów i telefonów.
– Kiedyś okna służyły do wyglądania na świat, do wypatrywania gości czy domowników. Dziś służą tylko do wpuszczania światła – mówi Szwedkowski.
Partyzantka ogrodnicza nieco odwraca ten proces. Wyciąga nas z mieszkań, każe grzebać w ziemi, spotkać sąsiada, wymienić dwa słowa. Tu nie tańczy się solo. Jeden posadzi, drugi podleje, trzeci przyniesie skrzynkę – i nagle pusty plac zamienia się w żywą wspólnotę.
– Chyba właśnie dlatego ludzie się wahają: boją się, że się wychylą, że to nie wypada. A czasem wystarczy, że ktoś zacznie, a inni się dołączą. Trzeba pokazać, że to możliwe i że nawet daje frajdę – podkreśla Szwedkowski.
Wielu ludzi czeka tylko na znak, by się zaangażować. Zwłaszcza że pożyteczne można połączyć z czymś przyjemnym i smacznym.
– Od kilku lat prowadzimy akcję „Bulwy na bulwarach” – sadzimy ziemniaki nad Rawą. Nie po to, żeby się nimi najeść, ale żeby się spotkać, zintegrować i dobrze bawić. Z małego poletka zbieramy zwykle ok. 10 kg bulw – to wystarcza na jeden wspólny obiad. To taka nasza świecka tradycja, która łączy ludzi wokół zieleni i prostych działań – podkreśla Kamil Szewczyk z Polskiej Zielonej Sieci.
Ogród w jedną noc
1 lipca 1996 roku na jednym z zapomnianych skwerów Kopenhagi panowała wieczorna cisza. W dzień – miejsce omijane szerokim łukiem. Zdeptana trawa, śmieci, zapach stęchlizny. „Tu się nic nie da zrobić” – mówili jedni. „Tu trzeba buldożera” – dodawali inni.
A jednak tamtej nocy na plac przyszli ludzie. Mieli ze sobą łopaty, wiadra, doniczki z sadzonkami. Do rana miejsce zmieniło się nie do poznania. Nowy park nazwano Have på en nat – „Ogród w jedną noc”. Od tamtej chwili stał się symbolem miejskiej partyzantki ogrodniczej – dowodem, że kawałek przestrzeni można odzyskać wbrew urzędowym planom i politycznym decyzjom.
Ale sens tego ruchu jest prostszy: odbić kawałek przestrzeni dla życia. Zadziałało w Danii. Zadziała i w Polsce. Aby zostać ogrodniczym partyzantem, nie trzeba wiele – wystarczy skrzynka na parapecie. – Niech rosną tam rośliny, niech przylatują owady. Polska ma miliony okien – gdyby tylko jedna dziesiąta miała takie skrzynki, mielibyśmy realny wpływ na retencję i bioróżnorodność – podkreślają ogrodniczy partyzanci.
Pochwała bezinteresowności
Mówią czasem: „Po co sadzisz? Przecież ktoś ukradnie, ktoś zniszczy. Jesteś naiwny”. Otóż nie. Naiwny jest ten, kto nic nie robi. W świecie, gdzie wszystko mierzy się rachunkiem i kliknięciem, bezinteresowność staje się nową cnotą. To ten, kto wkłada ręce w ziemię, podlewa obce drzewo i nie czeka na lajki.
– Gdyby każdy raz w miesiącu machnął szpadlem, zamiótł fragment chodnika czy wyrwał gatunek inwazyjny, efekt skali byłby niesamowity. Pojedyncze działania wydają się kroplą, ale kiedy robi to wiele osób, zmieniają się w rzekę – mówi Szwedkowski.
Jak podkreśla Kamil Szewczyk z Polskiej Zielonej Sieci, ogrodnicza partyzantka idealnie wpisuje się w cele Regionalnego Obserwatorium Procesu Transformacji 2.0: zazielenia miasto, poprawia mikroklimat i retencję, zwiększa bioróżnorodność oraz buduje kapitał społeczny. – To realna, oddolna zmiana tu i teraz. To szybkie i tanie narzędzie, które wzmacnia współodpowiedzialność mieszkańców za wspólną przestrzeń.
Bo świat naprawdę można zmienić, zaczynając od łopaty i jednego nasiona.
Materiał powstał we współpracy z Polską Zieloną Siecią.










