„Największym problemem będzie namówić widownię, żeby uwierzyła, że Chopin mógł taki być” – mówił reżyser Michał Kwieciński przed otwarciem tegorocznego 50. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Liczne opinie o jego filmie Chopin, Chopin! są dowodem na to, że to karkołomne zadanie, bo w pamięci narodu obraz polskiego kompozytora jest głęboko rzewny i sentymentalny. Fryderyk jako melancholijny patriota, tęskniący w swoich mazurkach za wierzbami, kaszlący w haftowaną chusteczkę, to nie to, co dostajemy w kinie od duetu Eryk Kulm – Michał Kwieciński. Ich Chopin jest człowiekiem wrażliwym, ale też dowcipnym, czasem nawet łobuzem. Szybko chodzi, jest osobą towarzyską, lubi wykwintne ubrania i nocne przyjęcia. Jednocześnie to samotny człowiek, który zmaga się z życiem i chorobą w zupełnie inny sposób, niż ten, który dotychczas przedstawiano. To człowiek z krwi i kości. Nie jest świętym. Nie jest pomnikiem. Ku oburzeniu tych, którzy wolą legendę.
O tym, że mogło tak być przekonuje nas reżyser opowiadając o przygotowaniach do filmu. Rekonstruując Chopina Michał Kwieciński czerpał wiedzę o pianiście przede wszystkim z jego listów, których przeczytał setki, po polsku i po francusku oraz z monumentalnej biografii Ferdynanda Hoesicka z 1910 roku Chopin. Życie i twórczość. To jedna z najważniejszych publikacji na temat życia kompozytora, opierająca się na wieloletnich badaniach i źródłach historycznych, z których wiele już nie istnieje. W Chopin, Chopin! Kwieciński idzie dalej. Reżyser nie boi się fragmentaryczności, nie szuka linearnej narracji. Zamiast tego proponuje cykl obrazów, które razem tworzą portret artysty w stanie rozedrgania. To kino, które nie tłumaczy, lecz zaprasza do współodczuwania.
Do sali kinowej nie wniosłam nic poza biletem, zapomniałam o tym, co wiem i dałam się porwać w świat Fryderyka Chopina oczami Eryka Kulma. Zrozumiałam, co mówił w wywiadach o przygotowaniach do roli. Ważny fragment w scenariuszu napisany przez Kulmao chwili z dzieciństwa Chopina, jest kwintesencją przenikania się aktora i postaci. Kulm nie zagrał wybitnego poety fortepianu, ale przepuścił go przez siebie. Jego Chopin nie pasuje do szkolnych podręczników i lekcji, na których nauczyciel pyta „co kompozytor chciał powiedzieć muzyką”. W filmie nie ma interpretacyjnych banałów: że płaczące wierzby, że tęsknota za Polską, że romantyczna dusza w obcym świecie. Twórcy nie dali się wciągnąć w ten schemat. Nie ilustrują nut. Nie podsuwają gotowych odpowiedzi. „Kiedy jesteś od 20 lat przy fortepianie, to to jest inny sposób myślenia, dla nas nie do zrozumienia. Nasza próba interpretacji tego, co Chopin mógł mieć w głowie jest absurdalna, bo musielibyśmy 20 lat siedzieć przy fortepianie, potem jeszcze ewentualnie mieć gruźlicę (…) to był język nieprzetłumaczalny” – mówił w wywiadzie dla Filmweb Eryk Kulm, który zaczynając myśleć o aktorstwie zapragnął zagrać wielkiego pianistę. Jego spełnione marzenie to interpretacja pełna niuansów od dziecięcej radości po egzystencjalny lęk. Gra na fortepianie sam, bez dublerów. To nie tylko aktorski popis, to gest szacunku wobec postaci, w którą się wciela.
Chopin jest też człowiekiem zmęczonym i chorym. Gruźlica w filmie Kwiecińskiego nie jest jednak dramatem, lecz faktem. I nie jest moim zdaniem za mocno podkreślona i obecna na ekranie. Choroba nie jest tu teatralnym rekwizytem, nie pojawia się w formie dramatycznego kaszlu w białą chusteczkę. Jest obecna, jak cień, który towarzyszy Chopinowi przez niemal całe życie. Nie dominuje, ale przypomina, że genialny kompozytor na nią cierpiał. To nie choroba jest bohaterem filmu, lecz człowiek, który mimo niej grał i tworzył.
Nie wiem, czy Michał Kwieciński chciał stworzyć film o muzyce, czy raczej o tym, co zostaje, gdy muzyka milknie. Wiem jedno, Chopin, Chopin! to dzieło, które porusza. Choć kamera skoncentrowana jest głównie na Kulmie, w tle dzieje się wszystko co ważne, zarówno w dźwięku, jak i obrazie. Relacje w filmie są jak muzyka Chopina, nie zawsze głośne, ale zawsze znaczące. Przyjaciele, na czele z Ferencem Lisztem, kochanka George Sand czy Delfina Potocka pojawiają się nie po to, by opowiadać historię, lecz by ją dopełniać. Ich obecność jest jak akord w dobrze skomponowanym utworze: krótki, ale niezbędny. Nawet chwilową obecność na ekranie Grzegorza Damięckiego jako Mikołaja, ojca Chopina, trudno nazwać epizodem.
Gdybym miała wskazać scenę, która najdłużej rezonuje we mnie po seansie, byłoby to jedno z ostatnich spotkań Ferenca Liszta z Chopinem w jego paryskim mieszkaniu, w cieniu choroby, ale nie w cieniu geniuszu. Liszt dostrzega nuty nowego utworu, próbuje go zagrać, lecz Chopin przerywa: „Źle to grasz” i pokazuje, jak to zrobić. Nie technicznie, a egzystencjalnie. Victor Meutelet jako Liszt nie gra tej sceny, on ją kontempluje. Jego twarz, pełna zachwytu, staje się lustrem dla widza. Chopin gra utwór, w którym słychać poloneza, mazurka, ale też coś, czego nie da się nazwać. Coś, co wykracza poza formę. Liszt mówi: „Przyjdzie czas, może za sto lat, gdy twoja muzyka będzie zrozumiana”. I to zdanie brzmi jak testament. Nie tylko dla Chopina. Może także dla najnowszego filmu o nim.