Siedem kobiet (fragment)

– W pracy jestem osobą ukierunkowaną na sukces, pomimo tego jestem sumienna i szczera. O kompetencjach i o zaufaniu przełożonych do mnie świadczy praca na kilku stanowiskach. Zarządzam pracownikami i pomagam im w zawodowych awansach. Ponoszę całkowitą odpowiedzialność. Jeśli zaś chodzi o związki, zawsze popełniam błędy i podejmuję złe decyzje. Marta – moja prababka – miała w swoim życiu tylko jednego mężczyznę. Często zastanawiam się, jak można tak długo być z kimś razem. Choćby się było nie wiadomo jak dobrym i kochanym. Raz wyszłam nawet za mąż. Heino był dziewiętnaście lat starszy ode mnie i wydawał się spokojnym człowiekiem. Mimo to dwuletnie małżeństwo z nim było jedną wielką katastrofą. A seks był zwyczajnie kiepski.

Moja terapeutka panicznie spogląda na zegarek i stwierdza, że czas już dawno minął. Wypuszcza mnie z głową pełną zagmatwanych myśli na późnojesienny chłód. Idę na pociąg, aby wrócić do domu. W przedziale naprzeciw mnie siedzą dwie kobiety: jedna starsza, prawdopodobnie matka, druga młodsza, pewnie jej córka. W każdym razie wydaje mi się, że są krewnymi. Starsza z czułością trzyma w dłoniach ręce młodszej, a spojrzeniem pełnym miłości próbuje dać jej poczucie nadziei i ufności. Ja tymczasem czuję powoli narastającą we mnie niechęć. Zaczynam nawet odczuwać złość na moją własną matkę. Nigdy nie doświadczyłam z nią takiej bliskości. Takiej, jak między tymi dwiema kobietami. Tu i teraz w tym pociągu. Później starsza zwraca się całkiem cicho do młodszej. Słyszę wszystko:

– Dasz radę, kochana. Jesteś wspaniałą, silną kobietą.

Mówi to po polsku. Oczywiście od razu mi to przeszkadza. Co krok jest się z tym tutaj konfrontowanym, że „obcokrajowcy” często mówią między sobą ściszonym głosem, jakby używanie innego języka niż tutejszy nie było w dobrym tonie. 

„Niych sie pani niy gańbi. Niych pani na głos wypowiy te wspaniałe słowa, kere pani tukej pedziała do swoji cery. Chociożby sie to sam i komu niy podobało”.

To przechodzi mi przez myśl, ale nie przez gardło. Dokonuję nieprzyjemnego odkrycia, że pragnienie przynależności jest we mnie mocniejsze, niż bym się kiedykolwiek do tego przyznała. Nagle doskonale rozumiem tę matkę, która z córką rozmawia, używając języka swoich przodków. To najbardziej naturalna rzecz, jaką można sobie wyobrazić. Mogę zrozumieć, dlaczego tak, a nie inaczej się zachowuje. Wiem, dlaczego patrzy wokoło, dlaczego wygląda potencjalnych podejrzanych odbiorców. Nie chce podpaść, bo zamierza być częścią całości, choć przeszkadza jej w tym jej własna historia, jej własne życie, jej własny język. To całkowicie wypełnia w niej przestrzeń pomiędzy pragnieniem a jego spełnieniem. Paradoksalne, ale w takim samym stopniu jest tutaj outsiderem, jak we własnej ojczyźnie tubylcem. Twierdzi się, że w czasach globalizacji szczególnie łatwo można przybrać nową tożsamość. Wydaje mi się, że dla wielu to puste słowa.

– Przidź sam bliżyj, pod deka. Tu je cołkym zima – powiedział mój ojciec, włączając małą lampkę nad moim łóżkiem. Na dworze była straszna ulewa. Zimny i deszczowy wieczór w pewien listopadowy piątek. Bez matki. Z radością wtuliłam się w niego i zapytałam:

– Fater, a kedy mama przijdōm w końcu do dōm? – choć wcale tego nie chciałam. Oboje zdawaliśmy sobie z tego sprawę, ale to pytanie stało się naszym wspólnym rytuałem. Pytam ze względu na ojca. Kochałam wieczory, w które byliśmy w domu sami i w które czytał mi bajki. Potrafił wspaniale czytać, a ja byłam wdzięczną publicznością – nie tylko wzdychałam, kiedy zmieniał intonację, ale i za każdym razem robiłam też wielkie oczy.  W tym czasie moją ulubioną pisarką była Astrid Lindgren, a ojciec starał się regularnie zamawiać dla mnie książki w naszej nowo otwartej bibliotece gminnej. Różne rzeczy można mówić o komunie, ale literatura dziecięca zachodnich autorów zawsze była dostępna. Oczywiście pod warunkiem, że morał historii odpowiadał założeniom socjalistycznej cenzury. A i to też nie zawsze, jeśli weźmie się pod uwagę samotnie wychowującego lub nie zawsze obecnego ojca, notorycznie kłamiącą córkę czy też postępującą emancypację dzieci w książkach Astrid Lindgren. Jeśli chodzi o mnie, uwielbiałam jej opowieści, ponieważ utwierdzały mnie w przekonaniu, że na świecie istnieją inne dzieci, które czują tak jak ja. Dopiero jako dorosła zrozumiałam, że te historie w jakiś bajkowy sposób ochraniały moje niezaistniałe dzieciństwo przed smutną rzeczywistością. Często najpierw trzeba po prostu dojrzeć i zostawić wiek dziecięcy za sobą, by go później przeżyć we wspomnieniach lub nawet na nowo skonstruować. 

Tak robię do dziś: na nowo tworzę swoje dzieciństwo. Zakładam w nim związki z brodatymi piratami, wyposażonymi w funkcję ojcowską. Matka poprosiła mnie nawet kiedyś, abym w końcu znalazła sobie kogoś, kto nie wygląda jak Rumcajs. Efraim Langstrumpf nie przyszedł jej na myśl. Często o tym śnię. O idealnym życiu u boku mojego ojca. Bez matki. Tylko on
i ja.

Po przebudzeniu stwierdzam jednak zawsze, że na świecie nie ma już nikogo, kto by jeszcze mógł mnie pokochać, bo ten jedyny dawno temu już zmarł. Znajoma z Ośrodka Pomocy Społecznej zapytała mnie, czy przez jakiś czas mogłabym pomagać w miejscowym ośrodku dla kobiet. Chodziło przede wszystkim o pracę z kobietami, najczęściej uchodźczyniami z terenów objętych działaniami wojennymi i o ewentualne załatwianie z nimi spraw urzędowych. Poprosiła mnie, ponieważ sama pochodzę z innego kraju, dzięki czemu mogłabym lepiej zrozumieć te kobiety.

Dziś nazywa się to tłem migracyjnym. Jako późna repatriantka również takie posiadam. Obecnie do kraju napływa tak wielu uchodźców, że kobiety z Syrii przyjmuje nawet nasza niewielka gmina. Prawie wszystkie przeżywają traumę. Niektóre rozdzielono z rodzinami, inne na własne oczy widziały, jak giną ich bliscy, a teraz są tu, nie znając języka. I wszystkie noszą hidżab. Zatrzymuję się na chwilę przed wejściem do ośrodka i zamieniam kilka słów ze znajomą. Obserwuję przy tym przez przeszkloną ścianę świetlicy znajdujące się tam kobiety. Jest ich siedem.

Siedem kobiet.

Poza hidżabem jest z nimi tak, jak wtedy ze mną – przede wszystkim strach przed nowym i nieznanym. Uzewnętrzniona ostrożność, aby tylko nie popełnić jakiegoś błędu. Ochronny dystans, żeby się nie narazić. Jednak nie dostrzegam u nich radosnego uczucia nadziei, które lata temu towarzyszyło mi, kiedy tu przybyłam. Oczywiście wiem, że te kobiety uciekały przed wojną. Nie wyglądają beztrosko czy entuzjastycznie, nie wydają się też zadowolone, są obojętne i apatyczne. Sama wtedy nie byłam taka, ponieważ siłę do działania dawała mi nadzieja, której u tych kobiet dziś nie wyczuwam. Opieram plecy o ścianę budynku, zamykam oczy i biorę głęboki oddech: teraz to ja niosę pomoc. Nareszcie mogę spłacić mój dług – dać innym to, co sama kiedyś otrzymałam. To dobre uczucie, więc wchodzę do środka.

Tej nocy nie mogę zasnąć. Bez końca wiercę się w wielkim, designerskim łóżku. W mojej głowie kłębią się nieuporządkowane skrawki rozmów. Nie potrafię się uwolnić od tych kobiet i ich losów. Mimo że pochodzimy z innych światów i nie znam ich języka, doskonale je zrozumiałam. Ich ciała, ich dłonie, ich oczy przemawiały do mnie bardziej niż ich mowa. Język, który naukowcy określają jako funkcję drugorzędną, rzeczywiście w tej sytuacji stał się zbędny: w tym pierwszym momencie nawiązania kontaktu, w pierwszej chwili, w której bez słów opowiedziano całe tomy.

Tylko jedna kobieta miała przy sobie kogoś bliskiego z rodziny – córkę. Pozostałe prawie wszystkie straciły swoje matki, ojców, braci i siostry, mężów, córki i synów. Stałyśmy w kole, żadna z nas nie odważyła się usiąść. Wszystkie pary oczu kierowały się na mnie w wielkim oczekiwaniu. Tłumaczka zawsze czekała do końca czyjejś wypowiedzi i dopiero później zaczynała tłumaczyć. Kobiety kończyły niemal każde zdanie zwrotem Insha’Allah. Po pewnym czasie tłumaczka przestała już dodawać to dopełnienie: Niech się stanie wola Boża.

To, czego przez wiele lat nie dopuszczałam do siebie, wydało się treścią życia tych kobiet. Religia była, oczywiście, obecna w moim życiu, ale nigdy nie była dla mnie celem samym w sobie. Dlaczego? Jednym z najważniejszych powodów był na pewno fakt, że dowiedziałam się zbyt wiele o mojej religii. Moją pasją stało się czytanie tekstów biblijnych i przeprowadzanie własnej egzegezy. Chciałam poznać nie tylko tę najstarszą księgę świata, ale również to, co z nią było związane. Tak dotarłam do ojców Kościoła, a w końcu również do Tomasza z Akwinu, który jednym zdaniem zgasił mój ogień. „Kobiety są błędem natury”. Zerwałam po cichu z religią. Myślę, że moja wiara w Boga nigdy na tym nie ucierpiała. Latami jeszcze szukałam czegoś, ale już sama nie wiem czego. Wypróbowane przeze mnie do-it-yourself-teologie były bardziej potwierdzeniem mojego kryzysu duchowego niż odpowiedzią na zadawane pytania. Nic, zupełnie nic nie pasowało do mnie, kobiety. Nasza duchowość jest chyba po prostu inna.

Fragment książki Siedem Kobiet (Wydawnictwo Biblioteki Śląskiej). Polecamy rozmowę z autorką w podcaście Śląska Opinia.

Mirella Waleczek
Mirella Waleczek