– Dobra informacja dla Warszawy, zła dla Moskwy – tak prezydent Karol Nawrocki skomentował wizytę Wołodymyra Zełenskiego. I to prawda. Ale jest w tym zdaniu również coś, co rzadko mówimy na głos: bezpieczeństwo nie rodzi się z deklaracji ani z historii sojuszy. Rodzi się z twardych zdolności państwa – z tego, czy potrafimy produkować, utrzymać infrastrukturę i zorganizować gospodarkę w czasie kryzysu. A dziś jednym z najbardziej bezlitosnych testów tej zdolności jest stal.
W 2024 roku Polska wyprodukowała 7,1 mln ton stali. Tyle samo co na początku lat 60. XX wieku. Różnica polega na tym, że wtedy byliśmy krajem na dorobku, a dziś jesteśmy 20. gospodarką świata i jednocześnie 7. największym importerem stali netto. To nie jest efekt „rynku”, lecz konsekwencja decyzji z ostatnich trzech dekad, w których przemysł uznano za balast, a państwo sprowadzono do roli nocnego stróża. Ten model dziś się kończy. Wojna w Ukrainie brutalnie pokazała, że bez własnych mocy przemysłowych nie ma ani suwerenności, ani bezpieczeństwa.
Raport Fundacji Instrat „Zielona huta stali” czytam właśnie w tym kontekście. Jako korektę kursu transformacji. Budowa huty w technologii DRI-EAF to koszt ok. 13,8 mld zł: mniej niż 10 proc. Portu Polska czy elektrowni jądrowej. Równowartość 1,5 rocznej dotacji do górnictwa węgla energetycznego. W zamian Polska zyskuje 2,5 mln ton stali rocznie, 9,5 mld zł local content i impuls wzrostu PKB rzędu 0,2 proc. To nie jest „opiekuńczość państwa”. To infrastruktura życia – warunek wolności gospodarczej i sprawczości obywateli.
Mówiąc o „zielonej hucie”, nie mam na myśli futurystycznego gadżetu ani ekologicznej fanaberii. Chodzi o bardzo konkretną zmianę cywilizacyjną w przemyśle ciężkim. Zielona huta to zakład, który zamiast węgla wykorzystuje wodór i energię elektryczną, w technologii bezpośredniej redukcji żelaza (DRI) oraz pieców elektrycznych (EAF). Efekt jest podwójny: radykalnie niższe emisje CO₂ i znacznie większa odporność gospodarki na szoki geopolityczne. Produktem jest stal potrzebna do elektrowni, kolei, farm wiatrowych, infrastruktury obronnej i odbudowy Ukrainy. Produkowana w kraju, a nie importowana z rynków podatnych na wojny, sankcje i spekulacje. W tym sensie zielona huta nie jest wyłącznie projektem klimatycznym czy technologicznym, ale elementem bezpieczeństwa państwa.
Dla mnie szczególnie ważny jest kreślony przez Instrat scenariusz brownfield na południu Polski. Modernizacja zamiast ucieczki przemysłu. Zamiast narracji „radź sobie sam”, realne wykorzystanie tego, co już mamy: kadr, walcowni, kompetencji. Efekt? Nawet 1,7 mld zł niższy CAPEX, ok. 10 tys. miejsc pracy i stal tańsza o 10 euro na tonie. To dokładnie ten moment, w którym przedsiębiorczość przestaje oznaczać darwinizm społeczny, a zaczyna oznaczać stabilne ramy do rozwoju.
Dlaczego to w ogóle ma znaczenie? Bo wizyta Zełenskiego w Warszawie brutalnie przypomina, że bezpieczeństwo nie kończy się na słowach o solidarności. Jeśli Polska chce być realnym filarem odbudowy Ukrainy – i własnego bezpieczeństwa – musi odbudować także własne zdolności przemysłowe. W świecie wojen handlowych, napięć geopolitycznych i transformacji energetycznej suwerenność nie zaczyna się od flag i deklaracji, tylko od hut, sieci energetycznych i mądrych decyzji inwestycyjnych. Raport Instratu pokazuje jasno: silne państwo i ambitni obywatele to nie sprzeczność, to warunek wzajemny.
Zaproszenie polskich firm do odbudowy Ukrainy przez Zełenskiego tylko to wzmacnia. Bez polskiej stali będziemy podwykonawcą cudzych strategii biznesowych. Z własną zieloną stalą możemy być architektem regionalnego bezpieczeństwa.








