Kołodziej: 23 płyty z 2023 roku

Podążając za wzorem zestawienia najciekawszych książek wydanych w 2023 roku, Mateusz Kołodziej przygotował kolejną listę dwudziestu trzech tytułów – tym razem płyt muzycznych.

Kiedy niemal wszyscy zdążyliśmy już opublikować swoje statystyki ze Spotify i w mediach społecznościowych pochwalić się, którego wykonawcy słuchaliśmy najwięcej w minionym roku, przychodzi czas na faktyczne podsumowanie 2023 roku i wybór tych płyt, do których za kilka lat będziemy wracać z ochotą i świadomością, że kojarzą się nam z kończącym się właśnie rokiem. Poniższe zestawienie – w przeciwieństwie do tego zawierającego książki – powstało przy znacznie ostrzejszej selekcji. Kiedy sporządziłem pierwszą, wstępną listę albumów, okazało się, że jest ich ponad sześćdziesiąt. Zmuszony byłem więc skreślać kolejne tytuły, aż osiągnąłem limit dwudziestu trzech pozycji. Na dzień publikacji uważam, że lista jest idealna, ale jak znam życie i samego siebie, za tydzień dopadnie mnie myśl, że jednak kogoś skrzywdziłem, a pominięcie takiego czy innego krążka było nie na miejscu. Są to jednak dylematy, przed którymi uciec jest bardzo trudno. 

Podobnie jak w przypadku zestawienia książek, kolejność prezentowanych płyt jest alfabetyczna (według pierwszej litery nazwy zespołu lub nazwiska wykonawcy) z wyjątkiem tej, którą postanowiłem wyróżnić mianem najlepszej (ten album pojawia się jako pierwszy) oraz albumów nagranych przez wielu wykonawców (ostatnie pozycje na liście). Mam nadzieję, że wśród wymienionych płyt znajdziecie jakąś inspirację. 

  1. MC Yallah „Yallah Beibe” (wyd. Hakuna Kulala)

Yallah Gaudencia Mbidde urodziła się w Kenii, ale wychowała w Ugandzie. W zestawieniach raperek rodem z Afryki od dawna zajmuje wysokie miejsce, ale na jej płytowy debiut przyszło nam czekać aż do 2019 roku, kiedy to ukazał się album „Kubali”. Materiał powstał we współpracy z niemieckim producentem Debtmasterem. Sama MC Yallah zyskała wówczas rozgłos dzięki żonglowaniu w swoich tekstach językiem angielskim i językami afrykańskimi (luganda, luo, suahili), a także odnalezieniu się na surowych, trudnych podkładach, do których przyszło jej rapować.

Rok 2023 zaowocował drugim longplayem w dorobku MC Yallah zatytułowanym „Yallah Beibe”. Oprócz wspomnianego wcześniej niemieckiego producenta, który gwarantował punkowe i trapowe brzmienia, raperka postanowiła tym razem zadbać o poszerzeni muzycznego wachlarza i połączyła siły z przedstawicielem japońskiej sceny Scotchem Rolexem i kongijskim beatmakerem Chrismanem. Ruch ten pozwolił na wyniesienie jej twórczości na wyższy poziom oraz dodanie do dotychczasowej stylistyki chociażby dancehallowych fraz, które do tej pory nie były kojarzone z jej solowymi dokonaniami. 

Nie ma co ukrywać, że utworem, który od razu zwraca na siebie uwagę, jest ten z gościnnym udziałem Lorda Spikehearta – dobrze znanego w Afryce kenijskiego wokalisty wywodzącego się ze sceny metalowej. Utwór, o którym mowa – „No One Seems To Bother” – zdobi idealnie pasuje do mrocznego, brudnego podkładu growl, a uzupełnia go bezkompromisowy rap gospodyni poruszającej polityczne zagadnienia. „The world is going under and no one seems to bother” krzykliwie rapuje Yallah, nawiązując do licznych napięć rasowych, które raz po raz nieustannie wstrząsają opinią publiczną w RPA, ale także innych konfliktów trawiących afrykański kontynent. Utwór ten jest przykładem na wspomnianą wcześniej łatwość wykorzystywania przez raperkę różnych języków (po anglojęzycznej zwrotce Yallah bez większej trudności przechodzi na suahili). Mroczna strona to jedno, ale najlepszym lekiem na zło jest przecież dobro i wspólnota. Artystka nie zapomina o tym fakcie i wielokrotnie przemyca pozytywne treści w swoich utworach. Rymuje o radości, która nie doprowadza do segregacji (utwór tytułowy) oraz poszukiwaniu przez kobiety niezależności, która poprowadzi je ku lepszej przyszłości („Sunday”).

Deathmetalowa ciekawostka w postaci wokalu w „No One Seems To Bother” nie jest na „Yallah Beibe” wyjątkiem. Na płycie doszukać można się wielu detali, które niejako z drugiej linii budują klimat całego wydawnictwa. Wspomnieć warto chociażby o organach wykorzystanych w industrialnym utworze „Baliwa”, wnoszących dozę niepokoju i sakralności wokalizach w zamykających album numerze „Here” czy karaibskim vibe’ie w „Big Bung” – kompozycji, która co prawda bardziej pasuje do repertuaru grupy Ife i jej lidera Otury Muna, ale i tutaj sprawdza się jako urozmaicenie i odskocznia od ciężkiego klimatu pozostałych utworów.

O ile „Kubali” trzeba traktować jako gamechanger w artystycznym dorobku MC Yallah, o tyle jej najnowsza płyta „Yallah Beibe” jest swego rodzaju utwierdzeniem jej pozycji na rapowej scenie i sygnałem, że hip-hop nie jest już tylko amerykańskim dziedzictwem, a jego najciekawsze przykłady znajdziemy daleko od Nowego Jorku czy LA. 

  • Afro Kolektyw „Ostatnie słowo” (wyd. Thin Man Records)

Miniony rok będzie kojarzony między innymi z powrotem Afro Kolektywu. Po dziewięciu latach otrzymaliśmy album zespołu, którego nikt nie chce, ale każdy potrzebuje. „Ostatnie słowo” to klasyczny Afro Kolektyw – taki pamiętany z płyt, które wymienia się jednym tchem, kiedy ktoś zapyta o najciekawsze materiały w historii polskiego, niekoniecznie mainstreamowego rapu. Acha, i jeśli zastanawiasz się, czy Hoffmann odhaczył kolejny krążek z wykorzystaniem słowa stulejka (lub jego odmiany), śpieszę z odpowiedzią: oczywiście, że tak.

  • CMAT „Crazymad, For Me” (wyd. AWAL Recordings Ltd)

Drugi album Ciary Mary-Alice Thompson (CMAT) okazał się materiałem, dzięki któremu wokalistka została poznana poza Irlandią. To zwrócenie uwagi międzynarodowego odbiorcy zagwarantowało jej między innymi nominację do nagrody BBC Sound of 2024 (wyniki plebiscytu, jak zawsze, poznamy na początku stycznia). Sukces nie powinien jednak nikogo dziwić, ponieważ „Crazymad, For Me” to pop na wysokim poziomie. Sam album zaliczyć należy do tych koncepcyjnych. Zawarte na nim utwory składają się na historię 47-letniej kobiety, która postanawia cofnąć się w czasie, aby naprawić błędy z toksycznym związkiem na czele. 

  • Miley Cyrus „Endless Summer Vacation” (wyd. Columbia/Sony Music)

Przekleństwem doskonałego singla promującego płytę jest często to, że słuchacze zatrzymują się na tej jednej piosence, odtwarzają ją w kółko, a premiera całego albumu przechodzi trochę bokiem. Z takim zjawiskiem mieliśmy do czynienia w przypadku „Endless Summer Vacation” po radiowym sukcesie „Flowers”. Ten kobiecy, feministyczny manifest przez pewien moment niemalże wyskakiwał z lodówki. Szkoda, że z pozostałymi numerami już tak nie było, bo zasługiwały na naszą atencję bardziej niż nastawiony na komercyjny szum singiel. Najlepsza i najdojrzalsza płyta w dorobku byłej gwiazdy Disneya.

  • Etnobotanika „Leśne duchy” (wyd. The Very Polish Cut Outs/ Superkasety Records)

Płyta, która w żadnym wypadku nie pasuje do epoki instant, w której cenne jest wszystko to, co można wyrazić i zamknąć w krótkim, wręcz tik-tokowym formacie. Tymczasem śląski duet nie dość, że zaserwował nam w 2023 roku materiał trwający osiemdziesiąt minut (!), to jeszcze zmajstrował go w taki sposób, że słuchanie wyrywkowe będzie zgubnym pomysłem. Elektroniczna podróż przez las, w trakcie której zdarzyć może się wszystko.

  • Gars „ДРЭВА” (wyd. Negation Institute/Bajkonur Records)

Piąty album trójmiejskiej kapeli, dla której gitarowe granie spod znaku noise rocka i post-metalu doprawionego gniewnym hardcore’em i energicznym punkiem to chleb powszedni. Na „ДРЭВА” muzycznie panowie nikogo nie zaskoczyli, tematycznie i tekstowo raczej też nie wyszli poza dotychczasowe granice. Wolności (lub jej brak), egzystencja i radzenie sobie z codziennością są na tyle uniwersalnymi wątkami, że ich łączenie z wojną w Ukrainie nie musi być wcale wyznacznikiem, jak tłumaczą to muzycy. Akcent na emocje, którymi przesycona jest płyta, kładzie też polsko-białoruska współpraca, jaka wywiązała się w trakcie nagrywania albumu (jej wynikiem są chociażby śpiewane w obu językach teksty). 

  • Hania Rani „On Giacometti” (wyd. Gondwana Records)

W 2023 roku do odbiorców trafiły aż trzy tytuły sygnowane nazwiskiem naszej rodaczki. Upierając się, mógłbym na siłę umieścić na tej liście wszystkie, ale stwierdziłem, że wybiorę tylko jeden. Padło na „On Giacometti” – materiał inspirowany życiem szwajcarskiego surrealisty Alberto Giacomettiego. Całość pełni też funkcję ścieżki dźwiękowej filmu dokumentalnego o życiu artysty. Ktoś może powiedzieć, że to kolejna płyta w dorobku Hani Rani, na której Polka po prostu gra na pianinie smutne, melancholijne melodie. I bez wchodzenia w szczegóły, ja taką opinię kupuję. Wbrew pozorom są to bowiem słowa zachęcające do sięgnięcia po wspomniany album. Natomiast dla tych, którzy oczekują głębi, mogę dodać, że tak pięknie impresjonistycznej, łączącej ze sobą – niczym synestezja – wrażenia, bodźce, barwy, powidoki i dźwięki płyty nie słyszałem już dawno (także w wykonaniu Raniszewskiej). 

  • Helter Skater „Helter Skater” (Plusz Records)

Krakowski hardcore punk ma się dobrze i nigdy nie zginął. Trio Helter Skater, które kilka lat temu debiutowało epką, w drugiej połowie minionego roku oddało w nasze ręce pełnoprawny album (trzy numery, jakie znalazły się na wspomnianej epce, trafiły także na longplay). Smog ze stolicy Małopolski został rozwiany vibe’em kalifornijskich skate’ów, stukotem kółek od deskorolek i garażowym punkiem z dodatkiem lo-fi. Wyciągajcie z szuflady walkmana i słuchajcie do zdarcia taśmy.

  • Hoshii „Hoshii” (wyd. KXNTRST)

Nie byłem przekonany do hip-hopowej przygody Kuby Więcka, dlatego po album jego nowego projektu sięgnąłem z ostrożnością – tym bardziej, że według zapowiedzi miał on w prostej linii nawiązywać właśnie do rapowego okresu saksofonisty. Obawy okazały się niepotrzebne. „Hoshii” faktycznie flirtuje z rapem, ale to jazzowe dzieło od A do Z. Podstawą jest muzyka przygotowana wcześniej z myślą o współpracy Więcka z przedstawicielami hip-hopowej sceny, jednak całość przearanżowana i zagrana została przez typowy jazzowy kwartet. Wyświechtany slogan mówi, że dobra muzyka broni się sama. I tutaj też tak jest.

  1. Jazzpospolita „Obiekt” (wyd. Audio Cave)

Jazzpospolita się nie zatrzymuje i nie zamyka w jednym stylu. Nie ma co ukrywać, że zmiany w składzie wpłynęły także na muzyczne wybory i drogę, jaką aktualnie zespół podąża, ale fakt jest niepodważalny – okazały się one po prostu właściwe. Bardziej ambientowa i transowa formuła, jaką jest „Obiekt”, może się podobać i zdecydowanie jest początkiem nowego etapu w historii kwartetu.

  1. J Noa „Autodidacta” (wyd. Sony Music)

W pierwszej połowie roku magazyn „Rolling Stone” zawarł w tytule jednego artykułu w sumie wszystko, co streszcza twórczość J Nao. Mogliśmy wtedy przeczytać, że „nastoletnia raperka zmienia zasady gry w Dominikanie”. Dzisiaj tamto stwierdzenie jest już pewniakiem. Siedem utworów z „Autodidacta”, to coś, czego zawsze oczekiwałem od rapu – wyrazu buntu przeciwko zastanej rzeczywistości, przemyślanych wersów i emocji.  Hiszpańskojęzyczny materiał z mocnym przekazem wycelowanym w klasę polityczną, której działania doprowadziły w Dominikanie do dominacji gangów, narkotykowego przemysłu i deprawowania zagubionych w tym wszystkim nastolatków. Głos pokolenia.

  1. Bartek Królik „14” (wyd. Agora S.A. / BMR Bear Music Records)

Bartek Królik kiedyś wyprzedzał trendy (patrz: jego działalność w ramach zespołu Sistars), a dzisiaj nie łapie się w algorytm, przez co jego muzyka jest pomijana. Niesłusznie, ponieważ to, co tworzy, prezentuje nadzwyczaj dobrą jakość. Solowy materiał zatytułowany „14” dowodzi niestety, że przemyślana i robiona na wysokim poziomie sztuka zwykle nie trafia do współczesnych odbiorców nastawionych na popową papkę. W tym kontekście smutny wyraz kolejnych piosenek na albumie wcale nie dziwi.

  1. Mercurius „The Anatomy Of Depression” (wyd. Mercurius)

Długo przyszło nam czekać na ten album i pewnie wielu zdążyło już o nim zapomnieć, tracąc przy okazji z horyzontu zespół Mercurius. Tymczasem w 2023 roku wreszcie się udało i „The Anatomy Of Depression” trafiło do sprzedaży. Zastanawiam się, czy to jeszcze właściwe używać w stosunku do tej kapeli określenia debiutanci, wszak przez te kilka lat przed wydaniem płyty zdążyła ona zagrać w kilku miejscach i zdobyć tym samym nowych fanów. Ale dobrze, niech będzie – Mercurius zadebiutował, a czas spędzony na pracy nad albumem odbija się teraz dwojako: raz, w postaci kolażu dźwięków, jakie możemy tutaj usłyszeć (od metalu progresywnego przez industrial, aż po rock i doomowe momenty), i dwa, dopracowaniu i dopieszczeniu prezentowanych fraz, co przy tak długim nagrywaniu było wręcz obowiązkiem.

  1. Mon Laferte „Autopoiética” (wyd. Universal Music)

To jedna z tych płyt, które chłoniesz w całości – sekunda po sekundzie, fraza po frazie, zwrotka po zwrotce, utwór po utworze. Wokale dopełniają tutaj warstwę instrumentalną. Dźwięk tanga tworzy latynoską atmosferę przepełnioną do cna emocjami. Przy całym zapatrzeniu i zakorzenieniu w kulturze latino, „Autopoiética” jest niezwykle różnorodna i nowoczesna. Dla wnikliwych i lubiących odkrywanie drugiego dna tekstów piosenek, polecam najpierw poznać biografię autorki. Album jest w zasadzie czymś w rodzaju sondtracku jej życia.

  1. OS.SO „Szymborska – zachwyt i rozpacz” (wyd. WM Records)

Nigdy nie uznawałem poezji Szymborskiej za materiał muzyczny. Na szczęście OS.SO dostrzegła w wierszach noblistki to, czego ja nie byłem w stanie. Po tym też poznaje się dobrego artystę, dobrą artystkę, że potrafią oni wyjść poza schematy, a ich horyzonty są zdecydowanie rozleglejsze od przeciętnego człowieka. Ta płyta nie ma w sobie nic z tak zwanej poezji śpiewanej i jest to chyba najlepsza rzecz, od jakiej należało zacząć przy jej tworzeniu. Szymborska nie była zwykłą poetką, więc jej tekstów też nie należałoby ujmować w coś tak trywialnego. Słuchając kolejnych utworów mam wrażenie, że OS.SO najbardziej zależało na zachowaniu aury zwykłości i jednoczesnym wyrażaniu emocji, które towarzyszyły wierszom poetki.

  1. Peter J. Birch „Fantazmat” (wyd. PIAS Records/Green Birch Records)

Polskojęzyczna (prawie w całości) płyta Petera J. Bircha. Takiego popu, dla którego fundamentem jest folk i blues, nigdy za wiele. Dobrze się takiej mieszanki słucha, a przy okazji nie wstyd się do tego przyznać publicznie. Birch jest już na tyle dojrzałym twórcą, że ta płyta nie mogła brzmieć inaczej – i muzycznie, i tekstowo. Kolaż obrazów, wobec których nie pozostaje się obojętnym. 

  1. John Porter/Agata Karczewska „On The Wrong Planet” (wyd. Mystic Production)

Współpraca Portera z Lipnicką miała bardziej komercyjno-popowy charakter (co w ogólnym rozrachunku nie było też takie złe), ale w przypadku duetu z Karczewską Walijczyk zdecydował się postawić na inną muzykę: brudną, garażową, prostszą, taką rodem z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Chcąc zabawić się w szufladkowanie, należałoby pewnie określić to jako alternatywne country. Jednak bez względu na to, jakich etykiet zdecydujemy się użyć, pewne jest, że piosenki zaproponowane przez duet są zwyczajnie dobre.

  1. RAYE, The Heritage Orchestra „My 21st Century Symphony (Live At Royal Albert Hall)” (wyd. Human Re Sources)

Koncertowa wersja płyty, która już sama w sobie była materiałem na tyle ciekawym, że mogłaby znaleźć się na tej liście. Sęk w tym, że po premierze albumu live, do studyjnego odpowiednika nie ma sensu wracać. Kwintesencja muzyki i czysta radość ze słuchania. RAYE to jedna z tych przedstawicielek młodej generacji brytyjskiej sceny, co do których nie mam wątpliwości, że ich kariera podąża we właściwym kierunku.

  1. The Streets „The Darker The Shadow, The Brighter The Light” (wyd. Warner Music)

Ten album to The Streets w formie sprzed lat. Mike Skinner jest bezkompromisowy w swoich osądach, które poprzedzone są obserwacjami otaczającego go świata. I chociaż materiał jest klubowym dziełem, na którym usłyszymy sporo tanecznych stylistyk (między innymi house, trap, dub, trance), to taneczny korowód będzie tutaj raczej z tych smutnych i prowadzących do zatracenia.

  • Jessie Ware „That! Feels Good!” (wyd. EMI)

Na drugim biegunie do albumu Mike’a Skinnera znajduje się natomiast materiał innej gwiazdy angielskiej sceny muzycznej, Jassie Ware. Ta płyta też jest taneczna, ale na inny sposób. Wylewa się z niej epikurejska radość z życia, codzienności i małych spraw. A wszystko to w blasku dyskotekowej kuli.

  • Witch Prophet „Gateway Experience” (wyd. Heart Lake Records)

Dziesięć utworów (jedenaście licząc będący bardziej intrem niż piosenką otwierający wszystko „Lucid”) z pogranicza alternatywnego r&b, neo-soul, jazzu i trip- hopu, będących wypadkową współpracy wokalistki Witch Prophet i producenta tworzącego jako SUN SUN. Misternie splecione dźwięki i słowa, dla których punktem wyjścia były… raportu CIA dotyczący wykorzystania taśm dźwiękowych w celu manipulowania falami mózgowymi.

  • Ścieżka dźwiękowa „Chłopi” (wyd. Agora)

Nie jestem entuzjastycznie nastawiony do nowej adaptacji prozy Reymonta. Nie opuściłem kina ze świadomością dobrze spędzonego czasu, czego nie można powiedzieć o każdym odtworzeniu płyty zawierającej ścieżkę dźwiękową zrealizowaną z myślą o tym filmie. L.U.C., który nigdy nie był moim muzycznym faworytem, tym razem – jako mózg projektu – poradził sobie z zadaniem znakomicie. Połączenie folkloru z elektroniką nie jest może czymś odkrywczym, natomiast faktycznie w przypadku „Chłopów” udanym i pozostającym w pamięci.

  • V/A „Tribute To Zbigniew Jakubek” (wyd. Afro Vibe)

Wolałbym, aby ta płyta się nie ukazała, a Zbigniew Jakubek, którego miałem okazję znać, ciągle był wśród nas. Niestety kolejny raz po artyście pozostało tylko to, co w nawiązaniu do literackiej tradycji zwykło się określać mianem exegi monumentum. Dwupłytowy album powstał z inicjatywy przyjaciół Jakubka i pierwotnie miał być tylko dokończeniem pracy nad muzyką kwartetu, nad którą Zbigniew skupiał się przed śmiercią. Finalnie, pod czujnym okiem i uchem Marka Raduliego, powstało nie tylko świadectwo kompozytorskich umiejętności Jakubka, ale także przykład tego, w jaki sposób – jako człowiek – łączył on ze sobą ludzi i środowiska. 

Mateusz Kołodziej
Mateusz Kołodziej

Nauczyciel j. polskiego, autor książek, były bloger muzyczny.