Ze Śląska o Śląsku, Polsce i Europie
Historia o postulatach, które NIE znalazły się w umowie koalicyjnej
Na ogłoszenie umowy koalicyjnej czekaliśmy miesiącami i powiedzieć, że jej ostateczny kształt rozczarowuje, to jak nie powiedzieć nic. Tak jak przez długie dwie kadencje słyszeliśmy, że priorytetem jest odsunięcie PiS-u od władzy, tak teraz będziemy słyszeć, że trzeba się u tej władzy za wszelką cenę utrzymać, bo inaczej prezes Kaczyński wróci i zrujnuje Polskę do końca. Co to oznacza w praktyce? A no, że rzeczy tak nieistotne jak prawo do legalnej aborcji, konkretny pomysł na politykę mieszkaniową czy prawa pracownicze można zostawić na później, na ten mityczny lepszy czas, o którym słyszymy od lat, że kiedyś nadejdzie.
Zamiast tego należy się zająć kwestiami niecierpiącymi zwłoki, jak chociażby rotacja na stanowisku marszałka, no bo przecież, szanujmy się, Nowa Lewica musi coś otrzymać za wierne poparcie dla rządu Donalda Tuska. Po co wpisać jakieś tam postulaty do umowy, te z którymi szło się do wyborów; wystarczy, że Krzysztof Gawkowski dostanie stanowisko wicepremiera (ogromny sukces!), a Włodzimierz Czarzasty, jak już skończy wyznawać PSL-owi miłość na korytarzach sejmowych, zasiądzie w fotelu marszałka sejmu. Co prawda po dwóch latach, o ile w ogóle – wszak wielu komentatorów nie wróży długiej przyszłości temu rządowi.
Z oczywistych względów Razem jest w tym rządzie zupełnie niepotrzebne. Po pierwsze, niewątpliwie ich udział w całym przedsięwzięciu zaburzyłby harmonię zdjęcia z konferencji prasowej; Magdalena Biejat, jako współprzewodnicząca partii, być może zechciałaby stanąć w gronie panów, tym samym przełamując jednolitość męskich garniturów. Doprawdy, nigdzie jak na tej konferencji nie było widać, że Robert Biedroń ma rację – Polska ewidentnie jest kobietą, dlatego panowie żadnej nie zaprosili do stołu. Po drugie, Razem oczekiwało nie tylko wpisania swoich postulatów do umowy koalicyjnej, ale i jasnej deklaracji, że na ich zrealizowanie otrzyma odpowiednie fundusze. Jak mówi Adrian Zandberg, w wyniku negocjacji nie pojawiło się ani jedno, ani drugie, stąd też Razem nie wejdzie do rządu. A jednak poprze Donalda Tuska jako premiera. Dlaczego? Tego nie wiem.
Wreszcie, żeby nie pastwić się tylko nad umiejętnościami negocjacyjnymi Włodzimierza Czarzastego, spójrzmy na prostą matematykę; Lewica, jako ugrupowanie, które w nowym sejmie będzie miało 26 mandatów, ma nieporównywalnie mniejsze szanse na wywalczenie swoich postulatów niż Trzecia Droga, która ma mandatów 65. Zagadką jednak pozostaje, jakim cudem Koalicja Obywatelska, posiadająca 157 posłów, doprowadziła do sytuacji, w której w umowie koalicyjnej nie pojawia się słowo „aborcja”. Kobiety z kolei zostały poinformowane, po raz kolejny, że „mają prawo do decydowania o sobie” – dziękuję, bez posłów Kierwińskiego czy Zgorzelskiego nie miałabym o tym pojęcia.
Szumnie zapowiadana walka o niedyskryminację osób nieheteronormatywnych skończyła równie żałośnie – społeczność LGBT+, zamiast obiecywanej równości małżeńskiej, ba! choćby związków partnerskich, otrzymała obietnicę walki z mową i czynami nienawiści. Nowa, uśmiechnięta Polska, którą od lat obiecuje Biedroń, uśmiecha się więc bardzo nieśmiało. Zawsze jednak pozostaje nadzieja, że może realnych zmian prawa nie będzie, ale za to w budynku sejmu znajdzie się miejsce dla tęczowej flagi. Uff.
Na koniec oczywiście wypada wyrazić wdzięczność za urocze podziękowania, które otrzymaliśmy my, wyborcy, za uczestnictwo w tym wielkim „święcie demokracji”. Dobrze, że chociaż tyle się w umowie koalicyjnej pojawiło. Patrząc na same jej zapisy, można by bowiem odnieść wrażenie, że Donald Tusk, do spółki z Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem, Szymonem Hołownią i Włodzimierzem Czarzastym, wygrali te wybory sami. Z niesamowitą łatwością zrezygnowali przecież z postulatów, na które głosowała młodzież i kobiety, tłumnie idąc do urn.