Fragment powieści o Krzysztofie Uniłowskim

Prezentujemy fragment powstającej powieści, która w zamyśle ma być fabularyzowanym dokumentem o przyjaźni dwóch facetów zajmujących się słowem i literaturą na Śląsku. Mowa tutaj o Krzysztofie Uniłowskim i Cezarym Konradzie Kęderze, których przyjaźń spajał kwartalnik literacki FA-art. Fragment publikujemy z dwóch powodów. Po pierwsze miasto Katowice zapowiedziało upamiętnienie zmarłego w 2019 roku Krzysztofa Uniłowskiego tablicą na placu Grunwaldzkim w Katowicach. Po drugie 3 maja Krzysztof obchodził swoje urodziny.

Krzysztof Uniłowski był krytykiem literackim, autorem licznych publikacji, profesorem nauk humanistycznych związanym z Uniwersytetem Śląskim w Katowicach i redaktorem kwartalnika literackiego FA-art.

Powstająca powieść Cezarego Konrada Kędera, której fragment dziś prezentujemy, funkcjonuje pod nazwą #Keder_Unilowski.

Sebastian Pypłacz


Można się zastanawiać, czy „FA. Kwartalnik Ruchu Wolność i Pokój” musiał po pierwszym numerze rozpocząć dryf w kierunku „trybuny twórców młodych i bardzo młodych”, potem „twórców Śląska i Zagłębia” i wreszcie „studentów i absolwentów Uniwersytetu Śląskiego”, zanim w końcu stał się po prostu kwartalnikiem literackim.  Początkowo nie było w tym żadnego zamysłu, a na pewno zamysłu mojego czy Uniłowskiego. Nie pamiętam, kiedy dokładnie zorientowaliśmy się, że raczej nie jesteśmy już kwartalnikiem Ruchu Wolność i Pokój, myślę że późną jesienią 1988 roku było to jasne, przedyskutowane. Praktycznie straciliśmy bowiem kontakt z nieliteracką częścią ekipy, a dowiedzieliśmy się, że powstał Śląski Ruch Ekologiczny i pismo „Martwa Natura” robione przez tych samych ludzi, którzy przedtem robili „FA”. Mieliśmy jednak długo złudzenia, że to chwilowe, sytuacja ogólna była przecież dynamiczna, a to strajki w Jastrzębiu, a to rządowe negocjacje z opozycją, rewizja lub taka czy inna demonstracja. Ostatnie zaś ustalenia, poczynione jeszcze po zmakietowaniu numeru pierwszego i potwierdzone po jego wydrukowaniu, brzmiały, że mam się zająć częścią krytycznoliteracko-artystyczną gazety. 

Zajmowałem się zatem, choć przecież po tym pierwszym numerze nikt nie był zadowolony. To znaczy cieszyliśmy się jakoś, ale i nie docenialiśmy skali wydarzenia – bo niezależnie od tego, co sami o tym myśleliśmy, ukazanie się pierwszego numeru było sukcesem. Miało też swoje skutki towarzyskie, zdobyliśmy coś w rodzaju środowiskowej, wydziałowej przynajmniej, popularności.

Uniłowski nie był zadowolony przede wszystkim, przeczytał w końcu pozostałe materiały zamieszczone w numerze i tak jak mina mu się wydłużyła, gdy okazało się, że redakcja, czyli w sumie ja, zmieniła tytuł jego tekstu prozatorskiego napisanego wspólnie z Mariuszem Kanieckim, tak po lekturze całości pisma nie szczędził słów krytyki. Pewnie, w wielu punktach zgadzaliśmy się. A też moje rzeczy, które ukazały się w pierwszym numerze kwartalnika, wydawały mi się już dość odległe mentalnie, poematos „Prolog i epilog” kończył jakąś-tam moją wewnętrzną epokę, teraz wypuszczałem na próbę pierwsze zbiorki zawierające rzeczy napisane przed nim, pracowałem nad „Chwilami myślenia” i bardziej mnie pociągało ręcznie produkowanie tych artystycznych artefaktów, czyli książek z wierszami, oraz próby zespołu zmimnofalowego, który napędzałem, niż wojenna ścieżka redaktora pozacenzuralnego czasopisma. Tylko że, trzeba to powiedzieć wyraźnie, nudziłem się – nie w sensie braku jakichkolwiek zajęć, tych było aż nadto, nudziłem się z powodu braku zajęć, które mógłbym uznać za ponadjednostkowo sensowne. Doskwierał mi także brak sensotwórczego towarzystwa. 

Nikt nie był więc zadowolony i wtedy bodaj, podczas długich dyskusji ustaliło się, że będzie to pismo autorów niezadowolonych. Łowy na innych autorów niezadowolonych nie były jednak łatwe a zdobycze oszałamiające, nikomu się nie chciało, ale też w gruncie rzeczy mało kto umiał pisać. Niewiarygodne, jak słabymi zawodnikami  okazywali się nasi znajomi, studenci tego i owego. Dość powiedzieć, że zmobilizowanie się i napisanie czegokolwiek zbornego o długości kilku stron maszynopisu, a też przepisanie potem tego na maszynie, wydawało się zadaniami trudnymi jak prace Herkulesa. No dobrze, Herkulesa Poirot, ale z dzisiejszej perspektywy na jedno chyba wychodzi.

Może jednak przez to, że nam się chciało robić cokolwiek wykraczającego poza ruchy „ustawiające w życiu”, staliśmy się wtedy, my – czyli kilka osób tworzących redakcję – nie tyle popularni, co podejrzani. Przynajmniej ja powoli zacząłem się orientować, że ludzie, z którymi się dość przecież przypadkowo stykam, mają problemy z zaklasyfikowaniem mnie w jednoznaczny sposób, a przez to rzutują na mnie swoje obsesje i lęki. Bo jeśli chodzi o dystrybucję pogardy i prestiżu, czy też zwykłe wywyższanie się lub samoponiżanie, a w związku z tym ubóstwianie i poniżanie innych to koniec lat 80. XX w. wiele się nie różnił od tak zwanych naszych czasów, tyle że miał swoją powielaczowo-kserograficzną specyfikę i rytm, a dla nas konkretnie – śląsko-zagłębiowski posmak.

Nie wiem, jak by tu rzecz przybliżyć – musieliśmy się umówić z tygodniowym mniej więcej wyprzedzeniem, zwykle korzystając zresztą ze sprzyjającej uczelnianej okazji, żeby usiąść w jakimś barze albo knajpie. I w zależności od knajpy oraz towarzystwa albo większość zamawiała herbatę, albo większość brała piwo – tylko Uniłowski zawsze „colę”. Mnie to jego krótkie zamówienie nieodparcie odsyłało do prastarego dowcipu o gorolu, który się wżenił w śląską rodzinę i przyjechał w gorące, sobotnie popołudnie pod szynk. „Co, na kole?” – zagajał pogodnie do kolarza Ślązak, co tam z kamratami pił piwo pod sklepem. „Nie, na oranżadę” – padała odpowiedź. I dalej wiadomo, gorol włazi do szynku, a tymczasem Ślązoki spuszają pyskatemu miglancowi luft z obu kółek. Gorol wyłazi z szynku, widzi, co jest, ale i tak nie idzie go przegadać: „Co, pana?”. „Nie, szwagra”. 

Bo też Uniłowski w rozmowach prowadzonych na tematy istotne – życiowo lub literacko, miał zwyczaj mówić głośno, z dużą pewnością siebie, skupiając się na toku swojego wywodu, niekoniecznie na rozmówcy. Zwykle mówił z sensem, ale nie wahałem się przerywać mu w odpowiednim momencie. I lubiłem się z nim spierać, to było wśród otaczającego nas marazmu jednak ożywcze. W ten sposób uczyliśmy się czegoś od siebie. I na szczęście najwęższe grono redaktorów, prócz tego, że wyszczekane, było też pracowite. Wymagające wiele od innych autorów, ale przede wszystkim od siebie. 

Natomiast to, dlaczego gorol przyjeżdża pod szynk, a Ślązoki siedzą pod sklepem, stało się dla mnie nieco jaśniejsze dużo później. W tamtych czasach moim głównym osiągnięciem w śląszczyźnie było coś w rodzaju przekładu utworu „Jesienna zaduma”, słynnego przeboju Elżbiety Adamiak idącego jak wiadomo od „nic nie mom, zdmuchła mie ta jesień cołki”. Skądinąd powstał ów tekst z połączenia trzech mikrowierszy barda Beskidów i Bieszczad Jerzego Harasymowicza: „Nic nie mam”, „Życiorys”, „Notatka księżycowa” opublikowanych w tomie „Zielnik” (1972). W przypływach przekornej fantazji wykonywałem śląską wersję „Jesiennej zadumy” akompaniując sobie na gitarze akustycznej i starając się wystarczająco śląsko artykułować „r” oraz wszystkie samogłoski.

Cezary Konrad Kęder
Cezary Konrad Kęder

Urodzony w 1965 roku w Bytomiu autor powieści, książek poetyckich, tekstów piosenek i felietonów. Duch sprawczy kwartalnika literackiego „FA-art". W tej chwili najnowszą jego książką jest książka poetycka „Nasza mała, wszechobecna, miękka” (2019).