W Gliwicach-Łabędach miasto planuje zafundować mieszkańcom kolejny gigantyczny obiekt przemysłowy – najprawdopodobniej fabrykę akumulatorów. Ma stanąć na terenie Pól Łabędzkich, nadal pięknego przyrodniczo terenu, na którym znajdują się stare drzewa, łąki, pola, jezioro, a pośród nich żyją ptaki i dzikie zwierzęta. Mieszkańcy krzyczą „NIE” i organizują się w grupie „Łabędy nie fabryka”, aby zablokować zabójczy plan, ale urzędnicy na razie pozostają głusi na ich głos. W dobie wydarzającej się tu i teraz katastrofy klimatycznej – powodzi błyskawicznych zalewających w ciągu kilku minut domy, wieloletnich dotkliwych susz pozbawiających rolników plonów, trąb powietrznych, przez które już nawet Polacy, Niemcy i Czesi tracą dobytek całego życia – nadal zwycięża krótkowzroczne nastawienie na pieniądz, czyli biznes jak zwykle. 

Pola Łabędzkie to bezpośrednie sąsiedztwo rodzinnego bloku, w którym się wychowałam. Były nieodłączną częścią mojego dzieciństwa. Dzięki nim w dużej mierze czułam, że mieszkam na wsi i mogę być blisko przyrody. Biegałam i spacerowałam tam z innymi dziećmi z osiedla, bawiłam się w chowanego, policjantów i złodziei, ukrywałam się w wysokiej kukurydzy rosnącej na polach, gdy rodzice wołali z okien, że Martynka do domu, kąpałam się w jeziorze, zrywałam kwiatki, a zimą dziadek woził mnie tam na sankach, uczył rozróżniać ptaki i z ukrycia obserwować bażanty. To miejsce, które wciąż identyfikuję jako swoją małą ojczyznę i do którego uwielbiam wracać. 

Niestety, widzę wyraźnie, jak bardzo zmieniło się przez ostatnich 25 lat. Antropocen i jego następstwa, o których mówi się tyle w skali globalnej, wydarzył i wydarza się tu lokalnie. Dużą część Pól Łabędzkich pochłonęła strefa ekonomiczna. Jej światła, zapachy i hałasy nie dają już spokojnie spać Starym Łabędom, a zabetonowane pod zakłady pola sprawiają, że przy każdym intensywniejszym deszczu droga z Ligoty do Łabęd zamienia się w rwącą rzekę, zalewając działki rekreacyjne i podwórka jednorodzinnych domów po drugiej stronie dzielnicy. Został tylko skrawek przestrzeni, dzikości i natury, którą pamiętam z młodości. 

​Od kilku lat z niepokojem słucham tego, co o klimacie i zaniku bioróżnorodności mówią i piszą naukowcy. Wyniki ich pomiarów i wnioski z nich płynące są jednoznaczne – ocieplenie klimatu spowodowane działalnością człowieka jest faktem, a ludzie muszą natychmiast zmienić źródła energii na zeroemisyjne i zacząć przystosowywać się do zmian klimatu, których cofnąć się już nie da. Na czym ma polegać to przystosowanie? Między innymi na zostawieniu w spokoju każdego drzewa, lasu, pola, łąki, rzeki i jeziora. Objęciu ich bezwzględną ochroną, bo od nich zależeć będzie nasze życie i jego jakość; na rozkuwaniu miast z kostki brukowej i sianiu łąk kwietnych, które pozwolą wodzie deszczowej wsiąkać tam, gdzie spadła, a w trakcie upałów będą „chłodzić”. 

​Dlaczego politycy i urzędnicy w Gliwicach robią coś odwrotnego? Dlaczego chcą zabrać mieszkańcom kolejny skrawek natury? Dlaczego nie słuchają hydrologów, fizyków atmosfery, ornitologów i innych naukowców? Bo czy to w Gliwicach, czy w Warszawie, czy w innych miejscach, w głowach wciąż dominuje ekonomiczna perspektywa patrzenia na świat. Dogmat o ciągle rosnącym wskaźniku PKB i gospodarczym rozwoju organizuje myślenie wielkich korporacji, globalnych i lokalnych graczy politycznych i zwykłych ludzi. Mówi się, że kryzys klimatyczny to kryzys ludzkiej wyobraźni – nie potrafimy zrozumieć, że nie ma nieograniczonego rozwoju na planecie, która ma ograniczone zasoby. I tego nie potrafią też – albo nie chcą potrafić – władze Gliwic. 

​Prof. Szymon Malinowski, fizyk atmosfery i popularyzator nauki, w rozmowie dla „Tygodnika Powszechnego” powiedział mi kiedyś: „Nawet najlepszy typ argumentacji czy biegłość retoryczna nie zmienią praw fizyki. Nie zmienią własności węgla obecnego w atmosferze, nie zakażą lodowcom topnienia, a gatunkom – wymierania”. Mówił też, że ludzie często nie dostrzegają różnicy między naukami ścisłymi a innymi, np. prawnymi. W tych pierwszych, takich jak fizyka, nie ma miejsca na interpretacje wykraczające poza doświadczalnie udowodnione zależności. One po prostu są, można je obserwować, badać, opisywać, ale nie da się ich zmienić. 

Te słowa chciałabym podać władzom Gliwic pod głęboką kontemplację. A oprócz tego zapytać wprost nie tylko ich, ale i rządzących w pozostałych częściach Górnego Śląska: kiedy zaczniecie słuchać naukowców i zechcecie zrozumiecie związki przyczynowo-skutkowe rządzące światem fizyki i przyrody? Kiedy pojmiecie, że nie można jeść pieniędzy i przestaniecie traktować miasto jako własny folwark? I wreszcie – kiedy oddacie je mieszkańcom?

Więcej o sprawie Pół Łabędzkich przeczytacie w naszej zakładce Opinie.

Martyna Słowik
Martyna Słowik

Dziennikarka i reporterka, współpracowniczka „Wysokich Obcasów”, „Gazety Wyborczej” i „Krytyki Politycznej”, stypendystka Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Pisze o kryzysie klimatycznym, kobietach i kulturze.